czwartek, 31 grudnia 2009

ZIMA STULECIA.....I BAL




ZAMROŻONY....."SYLWESTER"

Była zima roku 1978 - już od dawna z
apowiadali duże opady śniegu i potworne mrozy, ale kto by się tym przejmował - zima to zima a jaka jest, to każdy odczuwa ją indywidualnie. Tyle tylko, że nikt nie przypuszczał jaką niespodziankę szykuje nam "Pani Zima" w okresie świąteczno-noworocznym. W święta Bożego Narodzenia był mróz, było dużo śniegu - Warszawa była pięknie obsypana śniegiem, drzewa w puchowej pierzynce, nie było widać brudów, szarzyzny i brzydoty niektórych zakątków miasta. Mróz szczypał ale świeciło słoneczko i wszystko dookoła lśniło, błyszczało i migotało drobnymi brylancikami śnieżynek. Po świętach opady śniegu nie ustawały - śnieg padał i padał a mróz wzmagał się coraz bardziej - ulice stawały się nieprzejezdne, chodników nie było widać - nie nadążano z usuwaniem grubej śnieżnej warstwy. Poruszanie się po mieście było nie tylko utrudnione lecz wręcz karkołomne, czas do pokonania niewielkiego odcinka drogi, był dwukrotnie dłuższy niż normalnie. Kumulacja wszystkich nieszczęść, które na nas tej zimy spadły, nastąpiła w noc sylwestrową.

Na bal sylwestrowy wybieraliśmy się całą naszą paczką przyjaciół do Hotelu "Warszawa"- bilety wykupione, stroje przygotowane, dzieci zabezpieczone pod opieką dziadków - czekaliśmy więc z niecierpliwością na "Sylwestra". Tego jednak dnia niespodzianka goniła niespodziankę - już od rana komunikacja szwankowała na całej linii, samochody osobowe jeździły po jezdni jak baletnice, ludzie chodzili nie tyle chodnikami ile tunelami śnieżnymi - ani dojść ani dojechać gdziekolwiek nie można było. Sytuacja pogarszała się z godziny na godzinę - w radio zapowiadają odwoływanie zabaw sylwestrowych niemalże we wszystkich lokalach z powodu braku: wody, ogrzewania i prądu. No i cóż było robić - od czego młodzieńcza werwa i pomyślunek, chęć wspólnej zabawy była tak ogromna, że w try miga przekazywaliśmy sobie pocztą "pantoflową" informacje: "bierz co masz w domu do jedzenia i do picia - zbiórka w domu u Piotrusiów". Schodziło się i zjeżdżało (jak kto mógł i czym się tylko dało) bractwo do późnych godzin wieczornych - przemarznięci, ośnieżeni jak bałwanki ale pełni humoru i chęci do zabawy. Dziewczyny szybko zabrały się za przygotowywanie w kuchni wymyślnych i nietypowych dań a panowie przestawianiem mebli w pokojach aby było miejsce do tańców, przystrajaniem balonikami pokoju i organizowaniem w innym pokoju szatni. Powoli nasz dom napełniał się ludźmi, było gwarno i wesoło - w którymś momencie stwierdziliśmy, że kaloryfery nie grzeją i zaczyna się robić coraz zimniej - dziewczyny w sukienkach wieczorowych, wydekoltowanych i bez rękawów pierwsze zareagowały na zimno. Panowie już po dobrej wódeczce, zimna nie czuli, więc zaczęli nas namawiać do zwiększonych dawek "ognistej wody". Nie dałyśmy się skusić, bo ktoś musiał czuwać nad całością - wymyśliłyśmy, że najlepszym wyjściem będzie ogrzewanie mieszkania piekarnikiem - gaz na szczęście był. Przy okazji pieczenia schabu i kurczaków, na zmianę siedziałyśmy w kuchni i się podgrzewałyśmy. Kiedy naszym panom zaczęły się w tańcu nogi plątać od "rozgrzewających" trunków, wymyślałyśmy zabawy ruchowe i sprawnościowe dla nich, jak dla dzieci w przedszkolu. Ile przy tym było śmiechu - każdy z nich chciał być najlepszy, a "niesprawność trunkowa" dodatkowo wpływała na zdrową rywalizację.

W tak wesołym i lekko "chwiejnym" nastroju doczekaliśmy północy - co się zaczęło potem dziać, to przeszło nasze wyobrażenie. Okazało się, że prawie wszyscy nasi sąsiedzi byli w domu i każdy bawił się we własnym gronie w zimnych mieszkaniach, więc wszyscy byli dokumentnie "rozgrzani". Po północy bractwo powychodziło na balkony i zaczęły się głośne wiwaty, strzelanie racami, otwieranie butelek szampana, składanie sobie wzajemnie życzeń i wywoływanie się na klatkę schodową do wypicia tegoż szampana wspólnie. No i zaczęły się wędrówki gromadne od sąsiada do sąsiada - zbieranie się na poszczególnych piętrach, życzenia, uściski i zacieśnianie więzi sąsiedzkich. W jednym z mieszkań nasi panowie trafili na samotną, młodziutką sąsiadkę, więc ją zgarnęli i przyprowadzili na resztę nocy do nas. Dziewczyna bawiła się z nami do rana- ogrzała w kuchni przy piekarniku, pojadła gorących kurczaków i była wdzięczna, że nie musiała sama siedzieć w tę sylwestrową noc. Zawarte w ten dziwny sposób znajomości - przerodziły się z czasem w bardzo zażyłe i sympatyczne przyjaźnie. Nasza sąsiadka często opiekowała się naszym synem, kiedy musieliśmy gdzieś wieczorem wyjść a do babci było daleko.

Kiedy teraz, po wielu latach, wspominam tamten "Sylwester", to dociera do mnie, że nie ma już wśród nas większości z tych wspaniałych ludzi - serdecznych, życzliwych, szczerych i naprawdę przyjaźnie usposobionych. Dzisiaj, kiedy spotykam nowych sąsiadów, to zaledwie co drugi powie "dzień dobry", albo skinie bez słowa głową - niby na powitanie. Widzę, że zmieniły się czasy i ludzie - a ci ostatni, to rzeczywiście na gorsze i chyba nic nie jest w stanie tego zmienić.




niedziela, 27 grudnia 2009

BOŻE NARODZENIE - TERAŹNIEJSZE I ZE WSPOMNIEŃ






C.D. STR. 2

ŚWIĘTA, ŚWIĘTA I PO .....ŚWIĘTACH.

Pierwsze święta organizowane w moim własnym domu, przypadły na zimę 1977r. Nowe przestronne mieszkanie dostaliśmy w czerwcu i wtedy już postanowiliśmy z mężem, że święta Bożego Narodzenia będą u nas - sami wszystko przygotujemy i zaprosimy całą naszą rodzinkę. Zima była ostra, w sklepach pustki, większość świątecznych rarytasów dostępne tylko w Pewex-ie albo w Delikatesach, można było jeszcze kupić ładny kawałek mięsa lub dobrą wędlinę w tzw. sklepie komercyjnym - jednak na takie zakupy, trzeba było mieć dochód wyższy niż średnia krajowa. Pamiętam, że mąż postanowił dorobić trochę pieniędzy, żebyśmy mieli święta, jakie pamiętaliśmy z dzieciństwa - żeby wszyscy dostali prezenty i żeby stół był zastawiony atrakcyjnymi daniami. Przez prawie dwa miesiące, jeździł codziennie (oczywiście po pracy) po mieście i na postojach Taxi zabierał pasażerów - należy pamiętać, że postoje były oblegane przez klientów a taksówek jak na lekarstwo - ludzie zmarznięci, spieszący się - więc chętnych i zadowolonych z podwiezienia nie brakowało.
Tym to sposobem, uzbieraliśmy odpowiednią kwotę aby urządzić wspaniałe, tradycyjne i z rozmachem przygotowane nasze pierwsze święta w nowym domku. Każde z nas spisywało po kolei potrawy świąteczne jakie pamięta ze swojego rodzinnego domu i jakie najbardziej lubi - okazało się, że nie wszystkie są takie same - mąż znał inny sposób na przyrządzanie ryb, śledzi i słodkości a ja inny - niektóre potrawy były i w moim i jego domu identyczne. Robiliśmy więc wszystkie potrawy po kolei - jedynie ciasta robiłam sama według przepisów mojej cioci i mamy.
Na święta zaproszonych gości (już tylko najbliższej rodziny z terenu Warszawy) było 11 osób plus dwoje dzieci. Był też Św. Mikołaj, mnóstwo prezentów rozdawanych każdemu, ale nie było już lęku i przerażonych min dzieci, nie było przepytywania i nie było rózg. Dzieci przyzwyczajone do widoku pana w czerwonym ubranku - wiedziały, że dostaną od niego tylko paczki a nie będą karcone - magia chwili spotkania z tym siwobrodym Świętym gdzieś uleciała, rozpłynęła się, zanikła. Mikołaj przyszedł dzwoniąc do drzwi i wyszedł mówiąc "dobranoc", a jakie to czarodziejsko-magiczne wrażenie może zrobić na dziecku ?
Ta Wigilia z lat 70-tych już się nieco różniła od tych z lat 50/60-tych, jakie pamiętam. Rodzina zasiadająca do wieczerzy była bardzo uszczuplona, zwyczaje nieco ogołocone z uroku i magii oczekiwania na pierwszą gwiazdkę i Św.Mikołaja. Zachowana natomiast została tradycja ilości urozmaiconych potraw, śpiewania kolęd, gwarnych rozmów, przekomarzania się i śmiechu rozbawionych dzieci.

Mija następnych 30-ci lat - w czasie których, odchodzą po kolei moi najbliżsi, ci co pozostali mają swoje liczne rodziny (dzieci, wnuki) i są teraz głowami rodu. Wigilię już każdy organizuje w gronie swoich najbliższych. Moja rodzina jest obecnie bardzo uszczuplona, nie mam rodzeństwa, syn jedynak i póki co jedyna wnuczka, to cała moja radość i miłość na tym świecie. W tym roku do wieczerzy wigilijnej zasiadło nas zaledwie 3 osoby dorosłe i 1 dziecko, nie było Św.Mikołaja - tylko prezenty pod choinką, pierwszej gwiazdki na niebie nie wypatrywaliśmy, bo i czas zmieniony i bloki dookoła przysłaniają niebo, nie było ani mrozu ani śniegu. Jedyne co mogłam zachować z tradycji, to potrawy i w ilości i w jakości, śpiewanie kolęd, wesołe rozmowy i dobry nastrój przy stole.
Wszystko inne związane z przygotowaniami do świąt, to rutyna - nic nie cieszy, nic nie stanowi niespodzianki, nie jest rarytasem i atrakcją. Cała aprowizacja świąteczna, to powielanie zakupów codziennych, rzeczy które można dostać bez specjalnego wysiłku. Wiele osób nawet się nie stara, aby samodzielnie przygotować specjalne dania wigilijne, bo po co, kiedy wszystko można już kupić gotowe. Producenci się prześcigają w zachęcaniu klientów do kupna własnych wyrobów. Wszystkie sklepy super....i hiper... Markety pękają w szwach i od towarów i od kupujących. Nic już się nie zdobywa, nie poluje się na coś atrakcyjnego przez dwa lub trzy miesiące, po to, żeby to schować, ukryć jak skarb i tak cenną zdobycz ofiarować komuś bliskiemu. Piszę o tym nie dlatego, że tęsknię za pustymi sklepami, absolutnie nie - piszę dlatego, że czar i magia świąt gdzieś zanikły, komercjalizacja przysłoniła ją całkowicie. Wiem, że nie da się tego cofnąć, pęd współczesnego życiu, pogoń za iluzją dobrobytu, to nakręcana spirala - może tylko w którymś momencie pęknąć. Nie cieszy nic, co łatwo przychodzi, o co się nie zabiega, nie stara i nie zdobywa - te rzeczy powszednieją, nie są szanowane i w/g zasady:"łatwo przyszło -łatwo poszło", są niszczone.

Kiedy się zastanowię i porównam święta współczesne i te z mojego dzieciństwa, to żal mi mojej wnuczki i jej rówieśników, że nie przeżyli i już nie przeżyją, niegdysiejszej magii Świąt Bożego Narodzenia.


sobota, 26 grudnia 2009

BOŻE NARODZENIE - TERAŹNIEJSZE I ZE WSPOMNIEŃ




ŚWIĘTA, ŚWIĘTA I .... PO ŚWIĘTACH


Okres przedświąteczny był i jest....ale nie wiem, czy będzie w przyszłości, czasem szalonych zakupów, sprzątania, pieczenia,gotowania i robienia różnych drobiazgów na choinkę, stroików na stół, drzwi i okna. Takie przygotowania do świąt pamiętam z mego dzieciństwa - były to czasy, kiedy w sklepach nie było pięknych ozdóbek, jedyne co można było kupić, to bombeczki szklane, kolorowe i naturalną, żywą choinkę. Wszelkie inne ozdoby choinkowe robiono ręcznie w domu według własnej inwencji i materiałów jakie się miało pod ręką: bibułka karbowana, słomki,błyszczące papierki po cukierkach, połówki łupinek z orzechów włoskich itp.Na choince montowało się maleńkie świeczki w specjalnych klamerkowych uchwytach, a paliły się tylko w Wigilię, kiedy wszyscy siedzieli przy wieczerzy a potem śpiewali kolędy i były rozdawane przez Św. Mikołaja prezenty.
Oprócz przygotowań, gdzie każdy własnoręcznie się do nich przyłożył, co bardzo podnosiło rangę świąt, to i same święta były jakby bardziej okazałe, uroczyste i magiczne. Czekanie na "pierwszą gwiazdkę" na niebie, tylko po to, aby zaraz po jej ukazaniu się zasiąść do wieczerzy wigilijnej - było czymś niesamowitym, rytuałem przestrzeganym bardzo rygorystycznie - tak przynajmniej było w mojej rodzinie. Ponieważ wszystkie święta - jak daleko sięgam pamięcią- były organizowane przez siostrę mojej mamy, to do niej zjeżdżała cała rodzinka: bracia i siostry ze swoimi dziećmi i współmałżonkami. Przy stole wigilijnym zasiadało zawsze ponad 20 osób, było gwarno, wesoło i śpiewająco. Natomiast w momencie, kiedy w korytarzu usłyszeliśmy dzwoneczek, oznajmiający zbliżanie się Św. Mikołaja w salonie zapadała zatrważająca cisza. W tym momencie zaczynała działać na nas magia świąt - drzwi się otwierają, wszyscy w skupieniu wpatrują się w postać wchodzącą do pokoju - olbrzym w niesamowitym stroju, z długą brodą i wielkim worem na plecach.Temu nastrojowi oczarowania,trwogi i wewnętrznej ciekawości ulegali nawet dorośli, nie tylko nam dzieciom serduszka trzepotały jak u wróbelków. Św. Mikołaj był groźny,surowy i rozpoczynał wizytę od przepytywania wszystkich po kolei i dorosłych i dzieci o ich grzeszki, występki i dobre uczynki. Potem podsumowywał czego było więcej, złego czy dobrego - i zaczynało się rozdawanie prezentów: niektórzy z dorosłych dostawali rózgi i nimi po łapkach, wtedy Mikołajowi poprawiał się nastrój i robił się coraz bardziej wesoły. W tym doskonałym nastroju rozpoczynał wyciąganie z worka prezentów dla dzieci, no i wtedy szaleństwom i krzykom nie było końca. Każde z nas cieszyło się niesamowicie z tego co dostało, były to drobiazgi: klocki, laleczki,piłeczki no i na wagę złota w tamtych czasach pomarańcza,czekolada i jakieś cukierki. W tym ferworze rozpakowywania prezentów nikt nie zauważył wyjścia Św. Mikołaja, zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Do końca wieczerzy w radości i spontanicznie śpiewaliśmy wszyscy kolędy - potem dorośli sprzątali ze stołu, dzieci się bawiły a stajenny przygotowywał sanie do jazdy na Pasterkę. Do kościoła było kilka kilometrów przez las i w śniegu - więc starsze dzieci i część dorosłych opatulona ciepło, jechała saniami ciągniętymi przez cztery koniki.
Reszta rodziny z młodszymi dziećmi jechała do kościoła w pierwszy dzień świąt - ta sanna przez las, to dla mnie niezapomniane przeżycie - koni
ki równiutko biegły podzwaniając dzwoneczkami, dookoła olbrzymie iglaki pokryte puchową śnieżną pierzynką, mróz szczypiący w policzki i nos a pod nogami gorące cegły.
Tak właśnie wyglądały moje święta w dzieciństwie - zawsze na wsi u cioci, w gronie licznej, kochającej się rodziny.

STR.1 - CDN.




Grasza44: UCZĘ SIĘ......I MAM SIĘ DOBRZE

Grasza44: UCZĘ SIĘ......I MAM SIĘ DOBRZE



Grasza44: WSPOMNIENA Z DZIECIŃSTWA

Grasza44: WSPOMNIENA Z DZIECIŃSTWA

poniedziałek, 14 grudnia 2009

DLA MOJEJ WNUCZKI - BALONIKI








B A L O N I K


Umknął mi z dłoni
Lekki balonik.

Wiatr w niego dmuchnął

I poszybował w górę jak piórko.

Maleńką chmurką różową
Wzbił się nad moją głową.

Wiatr go w górę unosi
Już nie powróci, choćbyś go prosił.

środa, 9 grudnia 2009

WSPOMNIENA Z DZIECIŃSTWA




ŚWIĄTECZNE CIASTECZKA.....W OKIENECZKU.

Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia więc wzięłam się za przygotowywanie spisu tego, co można by już zacząć na święta przygotowywać. Wyszło mi, że najlepiej by było upiec ciasteczka i pierniczki, które w puszkach spokojnie doczekają świąt. Przeglądając przepisy na ciasteczka, znalazłam przepis pisany przez moją mamę, ale z uwagą, że są to kruche ciastka robione przez ciocię. Od razu przypomniały mi się pewne Święta Wielkanocne, które jak zwykle spędzałyśmy z mamcią u jej siostry na wsi. Miałam wtedy może 10 albo 11 lat, w każdym bądź razie pamiętam, że przygotowania do świąt były czystym szaleństwem - przyjeżdżałyśmy z mamą zawsze kilka dni wcześniej, bo mama pomagała cioci. Ponieważ na święta zjeżdżała się liczna rodzina - mama miała dużo rodzeństwa - to ciocia sama nie dałaby rady wszystkiego zrobić - posprzątać, upiec i ugotować.

Przypomniałam sobie również mojego wspaniałego, skorego do żartów i wygłupów a jednocześnie jak trzeba było, to i surowego ale sprawiedliwego, wujaszka. Posturą i wyglądem przypominał marszałka Piłsudskiego. Potrafił zrobić tak surową minę i spojrzeć spod swoich krzaczastych brwi na nas, że my z kuzynem od razu robiliśmy podkuwkę i mieliśmy oczy pełne łez - szybko robiąc rachunek sumienia - a wujcio wtedy szybciutko zmieniał minę i się do nas śmiał. A przy okazji pytał, co znowu zbroiliśmy, że się tak boimy? No i ten wujaszek był strasznym łasuchem, razem z nami podkradał cukierki z zamkniętego prze ciocię na klucz - stołowego kredensu. Był u cioci zwyczaj, że raz na jakiś czas jechała do miasteczka po większe zakupy, kupując przy okazji zapas słodyczy - ale nie było opychania się nimi do woli - tylko były skrupulatnie wydzielane codziennie i tylko po obiedzie. Pamiętam takie sceny, kiedy do kolejki ustawionych w salonie dzieci, czekających na przydział cukierkowy dołączał wujcio i też razem z nami wyciągał rękę po cukierki. Ciocia się na niby denerwowała i go przepędzała a on udawał małego chłopca i w końcu dostawał tak jak my albo jednego albo dwa cukieraski.
A wracając do Świąt Wielkanocnych, to pamiętam, że większość już upieczonych słodkości między innymi ciastka - były schowane i zamknięte w spiżarni, przylegającej do kuchni. Klucz od spiżarni ciocia nosiła przy sobie w fartuchu, ale w ferworze tych przygotowań i ciągłego wchodzenia i wynoszenia czegoś ze spiżarki, klucz przez jakiś czas tkwił w drzwiach. Moment ten wykorzystał mój kochany wujaszek i podpuścił mnie, abym cichcem weszła do środka, przeczekała chwilę, aż on podejdzie pod okienko i da mi znać, że już jest. Potem miałam ściągać z pater ciasteczka i przez okienko mu podawać a on je przechowa i kiedy będzie dogodna chwila, to wszyscy razem z kuzynem sobie zjemy. Ponieważ zwyczaj był taki, że wszystko to co przygotowane na święta, nie było ruszane czyli jedzone przed świętami. Poza tym w mojej rodzinie bardzo surowo przestrzegano postu i pobłażliwości nie było - zwłaszcza w Wielki Piątek.
Jak wujek powiedział tak ja zrobiłam - strasznie mnie kręciła taka zabawa, coś się działo - wsunęłam się do spiżarni, otworzyłam okienko, nabrałam do sukienki ciastek i czekam aż wujaszek syknie, że już jest. Byłam tak zaaferowana tym psikusem i nasłuchiwaniem pod oknem, że nie zauważyłam kiedy ciocia weszła do środka i cichutko za mną stanęła. W pewnym momencie słyszę, że wujek pod oknem cichutko piska i widzę wsuwającą się do środka jego rękę.... ale już nie zdążyłam mu podać ciasteczek, bo ciocia delikatnie mnie odsunęła i zaczęła wujaszka okładać po łapce. Narobił się straszny zamęt - ciocia krzyczała a wujaszek udawał, że płacze bo tak go strasznie ręka boli, no i kto to widział, żeby głodzić jego i dzieci. Jak przyszedł za chwilę do domu, to pamiętam prosił moją mamę - szwagierko musisz mi założyć opatrunek, bo mnie żona pobiła i ręka mi puchnie.

Wszystko się po chwili zamieniło w gromki śmiech, ciocia stwierdziła, że takiego komedianta jak wujaszek, to świat nie widział, no i że psuje dzieci, zamiast je uczyć dyscypliny i dawać dobry przykład. Od tej przygody minęło ponad pół wieku - nikt już z tamtego pokolenia nie żyje, ale pamięć o nich zachowam na zawsze.