sobota, 31 października 2009

REFLEKSJE NAD PRZEMIJANIEM




WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH - DZIEŃ WSPOMNIEŃ
Rozpoczynając pisanie tego bloga założyłam sobie, że będę pisała go w stylu: lekkim, łatwym i przyjemnym. Postanowiłam wyłuskiwać z pamięci tylko miłe chwile mojego życia, wszystkie historyjki wesołe i anegdoty rodzinne.
Przyszedł jednak moment kiedy należałoby poważnie zastanowić się nad przemijaniem, sensem cierpienia i w ogóle życia jako takiego. Dlaczego tak się dzieje, że niektórzy odcho
dzą w bardzo młodym wieku a inni jako nieświadome niczego "roślinki"w bardzo sędziwym wieku. Myślę, że każdy z nas ma to zapisane w swojej życiowej "Księdze" i to zapisane w chwili urodzenia.Dlatego nie wiemy, ani kiedy, ani z jakiej przyczyny odejdziemy z tego świata - po prostu nie mamy wglądu w tę "Księgę" - i to jest jedyna niewiadoma na tym świecie, sprawiedliwa dla wszystkich. Nie chcę i nie mogę pisać o swoich bardziej osobistych odczuciach - bo to tkwi gdzieś bardzo głęboko i niech tam zostanie.
Kiedy się zastanowię ilu już moich bliskich i najbliższych nie ma obok mnie, to ogarnia mnie przerażenie, potem smutek i żal. Z pokolenia moich rodziców i mojego - nie mam praktycznie nikogo, pozostała mi tylko jedna kuzynka i jeden kuzyn. Z rodziny męża tylko jego siostra i żyjący za oceanem od wielu lat brat, z którym nie mamy kontaktu w ogóle. Tak sobie siedzę i przypominam, że jeszcze tak niedawno w czasie Świąt Bożego Narodzenia nasz dom tętnił życiem - zbierała się cała rodzina i moja i męża - było gwarno i wesoło, pełno dzieci,śpiewanie kolęd, prezenty pod choinką a teraz pusto i cicho. Jestem jedynaczką, mój syn jedynakiem i póki co wnuczkę mam też tylko jedną - bardzo mi się rodzina skurczyła.
Jutro pobiegamy po cmentarzach
odwiedzimy swoich bliskich, zapalimy światełka,złożymy kwiaty - przy ich grobach pomyślimy o tym, jak by to nasze życie wyglądało, gdyby byli przy nas. Sama często zadaję im pytanie:"jak tam jest, czy tam właśnie jest kraina szczęśliwości?" Niestety nigdy nie otrzymałam żadnej odpowiedzi, ani choćby jakiegoś znaku i nie wiem czy nie zasługuję na odpowiedź czy po prostu odpowiedzi być nie może.
Mimo, ż
e zdarza mi się nieraz wracać pamięcią do moich bliskich i do miejsc gdzie byłam szczęśliwa, to jednocześnie wiem, że nie należy powracać do miejsc utraconych, do ludzi i przedmiotów, których już nie ma. Nie odnajdzie się w nich nic z tego, co pozostało nam w pamięci i sercu. Czas zmienia obrazy i uczucia - my zmieniamy się również, a nasze uczucia są skierowane na tych co nam pozostali, na młodsze pokolenie: dzieci i wnuków.
Pamięć o tych wszystk
ich, których już nie ma, pozostanie w naszych sercach i umysłach.

wtorek, 27 października 2009

WOLNOŚĆ I SWOBODA LAT 60-TYCH




SZKOLNA POTAŃCÓWKA

Kiedy byłam w IX klasie Liceum - nie miałam "byczego" usposobienia, byłam przekorna, uparta, szalona i straszliwie kochliwa. Miałam niesamowite pomysły a charakter raczej "upartego osła" niźli spolegliwego "byczka". W życiu jednak jest tak, że wiele sytuacji przystaje do znanych powiedzonek i ludowych mądrości, w moim przypadku mogę powiedzieć, że "głupi ma szczęście", to właśnie, to powiedzonko dotyczące moich wybryków.Pierwsze lata Liceum, to był okres poznawania wielu młodzieńców, zakochiwania się, pierwszych pocałunków,spotkań w domach koleżanek na tzw. prywatkach i wymykania się z domu. W tym właśnie czasie zakochałam się do szaleństwa w swoim koledze z klasy. Spotykać się jednak swobodnie nie mogliśmy - jedynie w domu pod okiem mamy i pod pretekstem nauki, wymiany zeszytów lub książek. Jedyne nasze "sam na sam" - kiedy sobie wczesnym popołudniem szliśmy do parku trzymając się za rączki - były wtedy, kiedy każde z nas oficjalnie wychodziło do swojego przyjaciela(ja do koleżanki a on do kolegi).
Któregoś razu postanowiliśmy - razem z dwójką naszych przyjaciół - pójść na szkolną potańcówkę. W tamtym czasie w szkołach średnich organizowano zabawy dla młodzieży pod okiem Grona Pedagogicznego, a były one przeważnie w sobotnie popołudnia i trwały do godz.20,00-21,00.Nic więc nie stało na przeszkodzie, żebym z koleżanką nie mogła na tę zabawę pójść. Mama zezwalała mi na wyjścia w soboty, bo nic złego się nie działo, wiedziała, że jesteśmy pod kontrolą i bawimy się w końcu z rówieśnikami. W tę akurat sobotę mamcia organizowała w domu przyjęcie dla swoich kolegów z pracy, z jakiejś tam okazji i do domu wróciła dużo wcześniej niż zwykle. W latach sześćdziesiątych pracowało się we wszystkie soboty - pamiętam, że do godz.13,00. Moim obowiązkiem w domu było sprzątanie pokoi a reszta należała do mamy, nigdy mnie nie ciągnęło ani gotowanie ani zmywanie.

Pamiętam, że kiedy mama przyszła powiedziałam jej, że jestem umówiona z koleżanką na szkolną potańcówkę, że szybciutko posprzątam, przygotuję sobie spódniczkę i bluzeczkę i pójdę. Na to mamcia się odzywa, że nigdzie nie pójdę, bo jestem jej potrzebna, ponieważ zaprosiła swoich znajomych i musi przygotować jakieś dania, sałatki itp. a sama nie zdąży. Mówię więc spokojnie, że ile zdążę, to jej pomogę ale o umówionej godzinie wychodzę. A mamcia na to, że mowy nie i tak nigdzie nie pójdę - myślę sobie, jak się sprężę i szybko zrobię sałatkę, to w końcu nie będzie miała argumentów i mnie puści. Wzięłam się do roboty i po jakimś czasie poszłam do pokoju ubierać się - w tym momencie zadzwoniła do drzwi moja koleżanka, mama jej otworzyła i powiedziała, że ja nigdzie nie idę. Kiedy to usłyszałam rozszlochałam się i wołam głośno, żeby na mnie czekali, bo ja i tak pójdę. Podbiegłam do drzwi a one zamknięte na klucz - mamcia pokazuje mi, że klucz ma w kieszeni fartucha i mogę sobie płakać.
No i wtedy się zaczęło - powiedziałam, że będę stała w korytarzu i tak długo ryczała aż mnie puści. Mama ze stoickim spokojem mówi a płacz sobie, niedługo ci się znudzi a jak zaczną przychodzić goście, to się w ogóle uspokoisz. Powiedziała mi również z niebywałą dumą w głosie, że bardzo jej zależy na tym aby koleżanki i koledzy z pracy, których jeszcze nie znam, mogli mnie poznać. O nie, tak mnie to rozeźliło, że zaczęłam płakać jeszcze mocniej - przysiadłam w korytarzyku na ławie - powiedziałam rozpaczliwie łkając,że będę tak siedziała i ryczała przez cały wieczór i narobię jej potwornego wstydu, że goście nie wytrzymają tego mojego płaczu i szybko pójdą do domu. Mama wiedziała, że zrobię to co mówię, że jestem do tego zdolna, nieraz już stawiałam na swoim - myślę, że pod tym względem byłyśmy do siebie podobne. Tylko tym razem ona się załamała pierwsza - wyjęła klucz od drzwi wejściowych i już ze złością powiedziała żebym sobie poszła, bo ona nie zdzierży dłużej mojego zachowania.
Poszłam więc, ale nic z naszej wspaniale zaplanowanej zabawy nie wyszło. Nasi chłopcy wiedząc, że ja nie wyjdę pojechali do domu a my z przyjaciółką(która załamana i smutna czekała na mnie ) poszłyśmy sobie na włóczęgę po ulicach miasta, po to tylko, żeby nie siedzieć w domu. Od tej szarpiącej nerwy i płaczliwej awantury, zmienił się bardzo stosunek mojej mamci do mnie i jak już coś ustalałyśmy, to tak było i nie zmieniała według swoich zachcianek, moich planów.

środa, 21 października 2009

PRZYJAŹŃ - CO TO TAKIEGO




PRZYJACIELE - TO NIE RODZINA

STR. 2 C.D.
Pamiętam okres, kiedy prowadz
iliśmy z mężem "dom otwarty", zawsze było u nas mnóstwo znajomych, przyjaciół i zjeżdżała się rodzinka.Nigdy nie brakowało ani picia ani jedzenia - choć wiadomo czasy były trudne, ale byliśmy ludźmi zapobiegliwymi, dobrze zorganizowanymi, a mąż umiał w przemyślny sposób dorobić do pensji. Ponieważ bardzo lubiliśmy wesołe imprezy, byliśmy bardzo towarzyscy (mnie to zostało do dzisiaj), więc nasz dom był oblegany przez starych i nowo poznanych ludzi ale i my bywaliśmy u innych na przyjacielskich spotkaniach.Całe to grono ludzi nazywało siebie "naszymi przyjaciółmi"- znaliśmy się na wylot, wszystko o sobie wiedzieliśmy, pomagaliśmy sobie kiedy tylko była taka potrzeba i wspieraliśmy się w trudnych sytuacjach i nie wiem jak długo by to trwało, gdyby los nie ingerował w nasze życie. Kiedy mój mąż odszedł, to jeszcze przez ładnych klika miesięcy większość z tych "przyjaciół" nachodziła mój dom, niektórzy starali się w jakiś sposób pomóc mnie i mojemu synowi - ale już imprez nie było, wesołych zakrapianych alkoholem spotkań też nie, więc powoli odwiedzin było coraz mniej aż się w końcu urwały całkowicie. Z całego tego grona, a było nas 6-7 par małżeńskich, pozostał tylko jeden, wierny i bardzo bliski,
prawdziwy przyjaciel z żoną oczywiście, który do dzisiaj jest z nami i pomaga nam jak tylko może. Przez cały czas był dla mojego syna jakimś wzorcem, autorytetem, jak równ
ież przyjacielem do poważnych męskich rozmów.
Inną kwestią są przyjaźnie zawierane w dorosłym już wieku - koleżanki z pracy, sąsiadki a ostatnio nawet "przyjaźnie wirtualne". Jest coś w każdym z nas, że przyciąga jak magnez tzw. bratnią duszę a inną odpycha, skreśla i nie pozwoli na zbliżenie się nawet o jotę poza granice zwykłej znajomości. Nad takimi zjawiskami się właśnie zastanawiam. Co sprawia, że z grona iluś tam znajomych wyłuskuje się jak "perełkę", właśnie tę jedną, do której czuje się olbrzymią sympatię, znajduje wspólny język i otwiera przed nią swoją duszę i serce. Tak właśnie nawiązały się moje przyjaźnie z aktualnymi koleżankami, które znam od wielu lat a poznałyśmy się w różnych życiowych sytuacjach. Jedną z moich przyjaciółek poznałam w dosyć niesympatycznych okolicznościach, bo przy ostrej wymianie zdań na temat opieki nad dzieckiem. Przy tej początkowo zadziornej rozmowie obydwie złagodniałyśmy, kiedy z każdą upływającą minutą rozmowy okazywało się jak nas dzieci robią w "konia"(nasi synowie chodzili do tej samej klasy), jaką mają fantazję i siłę perswazji.Od tej pory nasza przyjaźń kwitnie i zacieśnia się coraz bardziej.
Przyjaźń z koleżankami widywanymi prawie na co dzień,w sposób "namacalny"i realny, to uważam za rzecz normalną - widujemy się i bywamy u siebie w domu, znamy wzajemnie swoje dzieci i wnuki i wszystko o sobie wiemy.

Niepojętą natomiast, dla przeciętnego człowieka, jest przyjaźń "wirtualna"z kimś kogo się nie widzi, nie zna bezpośrednio, ani jego, ani jego rodziny. Do niedawna, też tak myślałam - nie wyobrażałam sobie, że można z kimś nieznajomym prowadzić swobodne, szczere rozmowy. Teraz już wiem, że jest to możliwe - poznaje się wielu ludzi, ale tylko niektórzy zyskują moją sympatię i w miarę upływu czasu oraz wymiany poglądów, opinii i odczuć , coraz bardziej się przekonuję, że właśnie temu człowiekowi mogę zaufać. Jeszcze dochodzą spotkania, gdzie bezpośrednio i wizualnie i psychicznie można się przekonać czy właśnie z ta koleżanką utrzymywać i rozwijać przyjaźń w realu, czy raczej nie, bo akurat nasze charaktery do siebie nie pasują. A najzabawniejsze jest to, że po spotkaniach pozostają w niektórych przypadkach tylko znajomości - miłe ale niestety luźne.
Najbardziej fascynujące dla mnie, są nawiązane przyjaźnie - bo tak je mogę z czystym sumieniem nazwać - z dwiema koleżankami, których nie widziałam na oczy. Mamy bardzo podobne poglądy na wiele spraw, mamy podobne życiowe doświadczenia, mamy szeroką wiedzę ogólną jak i czysto zawodową. Piszemy do siebie poruszając każdy temat, nie omijając spraw własnych,osobistych, domowych - piszemy szczerze i otwarcie - wspierając się nawzajem i pocieszając, jak trzeba. Czy, to już można nazwać "przyjaźnią"? Uważam, że tak - to jest właśnie "przyjaźń wirtualna" - mieszkamy bardzo daleko od siebie, ale kontakt mamy częsty i bardzo intensywny.

Więc, co to jest "przyjaźń"? Ma ona różne oblicza - ale jest najcenniejszym skarbem w naszym życiu.
Przyjaciel, to ktoś, przed kim możn
a głośno myśleć. To ktoś, kto zna twoje możliwości i pomaga ci je rozwinąć.To ktoś, kto zna również twoje ograniczenia i ostrzega przed różnymi nieszczęściami. Nie ten jest twoim przyjacielem, kto osusza twoje łzy, ale ten, kto nie pozwala ci ich wylewać. Do przyjaciela możesz iść o każdej porze dnia i nocy, jeżeli czujesz potrzebę wygadania się i uzyskania pociechy i wsparcia. Przed przyjacielem nie masz żadnych tajemnic ani tematu "tabu" - wszystko zrozumie i nigdy się nie obraża - każdą "wybuchową" sprawę przyjmie z pokorą i spokojem ducha.

Cieszę się, że mam kilkoro sprawdzonych i wiernych PRZYJACIÓŁ. To dla nich i o
nich napisałam ten post.

wtorek, 20 października 2009

PRZYJAŹŃ - CO TO TAKIEGO ?









PRZYJACIELE - TO NIE RODZINA.

Dostałam niedawno e,maila od wirtualnej przyjaciółki, w którym przesłała mi pięknie opowiedzianą - w sposób konkretny, zwięzły, mądry i bardzo ciepły - historię życia człowieka od narodzin aż po jego kres. Opowieść ta dała mi do myślenia, zastanowiłam się nad przemijaniem czasu, nad tym kim jestem i co zrobiłam w życiu dobrego, a co mi się nie udało, co dla mnie znaczy Przyjaciel i czy ja jestem dla kogoś przyjacielem. Wiem jedno, że nie skrzywdziłam nikogo, nikomu też nie dokuczyłam w żaden sposób ( a przynajmniej nic o tym nie wiem) a wręcz przeciwnie - wielu pomagałam i to w sytuacjach bardzo trudnych i ciężkich.
Moja refleksja dotyczy li tylko kwestii samej przyjaźni, bo ogólnie wiadomo, że rodziny się nie wybiera, jaka jest, taka musi być - natomiast przyjaciół wybieramy sami, więc ten wybór powinien być trafny. Na ogół przyjaźnie zawiera się bardzo wcześnie, bo już w młodości - jeżeli są prawdziwe, to przetrwają wszystkie zawirowania życiowe i w słońce i w deszcz aż po sam kres. Są też niby-przyjaźnie, trwają czas jakiś i rozsypują się przy lada przeciwnościach losu.
Miałam kilka bardzo mocno zaprzyjaźnionych dziewczyn i to jeszcze w Liceum, potem losy nasze tak się potoczyły, że rozsypałyśmy się po kraju i coraz rzadziej się ze sobą kontaktowałyśmy aż w sposób naturalny urwały się znajomości w ogóle.
Pozostały mi jednak cztery niezawodne, w każdej sytuacji i w każdym momencie gotowe wysłuchać, pocieszyć, pomóc,nawet porządnie wstrząsnąć a jak potrzeba, to i rozweselić. Chociaż mieszkamy bardzo daleko od siebie - nic nie stoi na przeszkodzie aby jedna do drugiej przyjechała, kiedy któraś potrzebuje wsparcia lub chociażby wygadania się.
W czasie swojej wędrówki przez życie poznałam wielu bardzo miłych, wrażliwych i mądrych ludzi - jednak zniknęli oni z mojego życia, może nie tak szybko jak się pojawili, ale jednak - przyjaźń się nie rozwinęła i znajomość nie przetrwała. Teraz zastanawiam się dlaczego tak się stało i dlaczego nie wszyscy są przyjaciółmi, co wpływa na to, że z niektórymi osobami jest się blisko a niektórzy oddalają się niepostrzeżenie.
W swoim dorosłym już życiu, poznałam
moje aktualne przyjaciółki mieszkające w tym samym mieście,z którymi mam bardzo dobry kontakt, spotykamy się bardzo często, wspieramy i pocieszamy wzajemnie, nigdy się nie nudzimy we własnym towarzystwie i zawsze mamy o czym rozmawiać .
C.d. rozważań na str.2.

niedziela, 11 października 2009

SZALONE LATA SZEŚĆDZIESIĄTE


ZAZDROŚĆ NARZECZONEGO!

Rozmawiałam niedawno z przyjaciółką z lat szkolnych i wspominałyśmy swoje szaleństwa, zabawy, wyprawy wakacyjne autostopem, naszą beztroskę i brak jakichkolwiek zmartwień. Przypomniała nam się również przygoda jaką ona przeżyła, już po maturze, kiedy spotykała się ze swoim chłopakiem (obecnie od wielu lat mężem).
Były wakacje, piękna pogoda - ja szyk
owałam się do wyjazdu na pierwszy turnus kolonii - ona na spotkania ze swoim chłopakiem, bo niedługo miały być zaręczyny a po wakacjach ślub. Spotkałyśmy się któregoś dnia na pogaduchy i wpadło nam do głowy aby na czas wakacji pozamieniać się pierścionkami. Miałam pamiątkowy, rodzinny , który mama dostała w czasie wojny od mojego ojca - srebrny z bardzo misternie, ażurowo wykonanym i też srebrnym oczkiem - kształtem przypominał miniaturowy koszyczek, zwłaszcza kiedy się go postawiło oczkiem w dół a obrączką do góry. Ten pierścionek bardzo się podobał mojej przyjaciółce a mnie dla odmiany jej pierścionek z tombaku w kształcie ażurowej obrączki - wyglądał jak złoty. Po zamianie rozstałyśmy się prawie na miesiąc. Kiedy się spotkałyśmy po moim powrocie chciałam wymienić pierścionki aby mama się nie zorientowała, że nie mam jej pamiątki.
No i tu zaczął się dramat - przyjaciółka ze łzami w oczach powiedziała po prostu, że pierścionka nie ma. Mamie wszystko wytłumaczy i przeprosi, ale to nie jej wina, że ma takiego zazdrosnego chłopaka. Natomiast ja mogę zatrzymać jej pierścionek, bo ona nic innego nie ma.
Kiedy moja mama wróciła z pracy opowiedziała całą historię z zagubionym pierścionkiem. Jej narzeczony studiował na Politechnice i równocześnie pracował - mieszkał w tym czasie w Hotelu Robotniczym - wiadomo, że w tamtym czasie a było to w latach sześćdziesiątych, mieszkań pod wynajem nie było, a te które się trafiały, były tak drogie, że nie każdy mógł sobie na nie pozwolić. Jakoś tak dzień czy dwa po moim wyjeździe, przyjaciółka umówiła się z narzeczonym u niego w hotelu i mieli gdzieś razem wyjść. Nie poszli jednak nigdzie , bo chłopak od razu po jej przyjściu zauważył na palcu brak jego pierścionka a na miejscu tamtego całkiem inny srebrny i dosyć duży. Zaczął nerwowo wypytywać koleżankę o pochodzenie tego co ma na palcu i oczywiście, o to co zrobiła z jego pierścionkiem. Koleżanka zaczęła się z nim przekomarzać, chciała żartami rozładować napięcie, ale równocześnie babskim zwyczajem wzbudzić ociupinkę zazdrości w chłopaku. No, ale ta zazdrość przerosła jej oczekiwania - chłopak złapał nagle i niespodziewanie jej rękę zdjął pierścionek i podchodząc do okna wyrzucił go w krzaki rosnące pod hotelem. Po tym uspokajającym jego nerwy czynie,usiadł i zaczął się dopiero wsłuchiwać, w to co moja przyjaciółka mówi. Dopiero do niego dotarło co zrobił, bo przecież dobrze znał moją mamę i mnie. Przyjaciółka pogoniła go od razu do szukania pierścionka w krzakach i biedny zapewne do dzisiaj by tam szukał, gdyby nie wspaniałomyślność mojej mamy, która wybaczyła mu od razu i machnęła na pierścionek ręką. Stwierdziła przy okazji, bo bardzo lubiła moją przyjaciółkę, że nie powinna nigdy więcej poddawać takim bezsensownym próbom swojego narzeczonego.

Moja rodzinna pamiątka, leży gdzieś w krzakach do dzisiaj lub jak "kapsuła czasu" będzie kiedyś odnaleziona przez przygodnych "archeologów" w postaci dzieciaków bawiących się na łąkach albo budowniczych stawiających nowe domy.