niedziela, 25 kwietnia 2010

WSPOMNIENIA - CO ODZIEDZICZYSZ, TO TWOJE...
















WALKA Z "GENEM", TO WALKA Z WIATRAKAMI.
Przysłowia są mądrością narodów, a jedno z nich mówi: "Czego się Jaś nie nauczy, to i Jan nie będzie umiał" albo takie :"Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym..." - byłoby to może zgodne z prawdą, ale nie do końca. Zastanawiałam się nieraz, jak to się dzieje, że w jednej rodzinie gdzie jest przynajmniej dwoje dzieci - tak samo wychowywanych, jednakowo traktowanych i mocno kochanych - jedno jest spokojne, posłuszne, uczące się w mig wszystkiego, a drugie niepokorne, krnąbrne, nie chcące nawet przyswoić sobie podstawowych zasad wpajanych przez rodziców, że nie wspomnę o nauce. Jedno jest pedantyczne a drugie bałaganiarskie i niszczycielskie. No, i tu uzupełniająco do przysłowia, wkracza nauka - wyjaśniając na ile człowiek jest zależny od wychowania, wzorców wyniesionych z domu, środowiska w jakim przebywa, a na ile jest zależny od..."genów". Właśnie geny znacząco wpływają na naszą osobowość i niektóre cechy charakteru. Według badaczy, geny w około 40-60% mają wpływ na nasze zachowanie i charakter - jest to dosyć wysoki wskaźnik. A co ciekawe za materiał genetyczny odpowiedzialne są chromosomy - zawierające czynniki dziedziczenia.
Ponieważ jestem pedantyczna, uważałam, że będę w stanie nauczyć
swoje dziecko porządku, czystości i zachowania jakiegoś ładu w pokoiku i wśród jego zabawek, a nawet zwykłego sprzątania po sobie chociażby naczyń po jedzeniu. Kiedy był malutki i chodził do przedszkola, to wiedział, że ubranka przed spaniem składa się w kosteczkę i robił to przykładnie, jak na niego patrzyłam - wystarczyło odwrócić głowę, żeby tylko ta część garderoby leżąca na wierzchu była złożona, a reszta ...szkoda mówić. Nie pomagały prośby, groźby i inne zachęty, ani wspólne sprzątanie czy odnoszenie naczyń do zlewu po posiłkach. Wszystkie te czynności wykonywał tylko pod moim okiem i na moją prośbę - nigdy nie miał odruchu ani chęci sprzątania z własnej woli - on się dobrze czuł w tym swoim bałaganie i już.
Moja walka o odkładanie wielu rzeczy na miejsce, żebym nie szuka
ła kiedy czegoś potrzebuję, była walką z wiatrakami! Tak też było ze ścieleniem tapczanu, sam nigdy nie zrobił z pościelą porządku - bo uważał, że jak ja wrócę z pracy, to i tak niedługo pójdzie spać, więc po co ścielić, jemu nie przeszkadzało rozbebeszone łóżko - a mnie strasznie. Kiedy już miał kilkanaście lat, to się wycwanił i w chwili mojego powrotu do domu szybciutko wpychał pościel w czeluście tapczanu. Jednego nie mogłam go nauczyć i to mu zostało do dzisiaj - odnoszenie szklanek czy kubeczków z pokoju do kuchni. Wypijał i wychodził z domu a kubek zostawał w saloniku na stole. Ile się naprosiłam i dokonywałam różnych manewrów, ale nic to nie pomagało - on po prostu nie czuł takiej potrzeby.
Któregoś razu, wyszedł do kolegi mieszkającego w klatce obok, zostawiając w salonie na ławie szklankę po mleku. Były to czasy, kiedy w domu był tylko jeden telewizor i to w właśnie w salonie a on lubił tam siedzieć i oglądać, popijając coś zimnego. Zirytowałam się widząc tę szklankę i wpadłam na pomysł, żeby go ściągnąć do domu i przywołać do porządku. Zadzwoniłam więc do tego kolegi i poprosiłam, żeby szybciutko wracał do domu, bo ma gościa... Dopytywał się oczywiście kto przyszedł, a ja ze stoickim spokojem mówię, że to niespodzianka. Przybiegł do domu w try miga i już od drzwi woła, a kto to? Mówię: "Idź syneczku do pokoju i zobacz." Wchodzi, rozgląda się i zły, że go nabrałam mówi:"Przecież tu nikogo nie ma, to po co mnie wołałaś?" A ja mu na to:"Popatrz kochanie dobrze, twoja koleżanka ...stoi na stole. Weź ją pod paszkę i zanieś do zlewu." W pierwszej chwili zaniemówił a potem wybuchnął śmiechem, złapał szklankę i wyniósł do kuchni - przy okazji stwierdził, że jestem niemożliwą matką, bo żadna inna nie wyciągnęłaby swego syna od kolegi, tylko po to, żeby szklankę odniósł do zlewu. Przecież mogłabym poczekać aż wróci i wtedy kazać mu ją odnieść. Myślałam, że taka przygoda jakoś wpłynie na niego i będzie pamiętał o wynoszeniu naczyń do zlewu - nic z tego, nie z tymi "genami", one są oporne na naukę i wzorce jakimi przesiąkał od małego. Jedyną pocieszającą sprawą jest to, że syn jest bardzo spokojny i wiele rzeczy zrobi, ale trzeba go o to poprosić, bo sam nie wyczuwa, co by w danym momencie zrobić należało - oczywiście mam na myśli sprzątanie, wyniesienie śmieci lub nawet zmywanie naczyń.

środa, 14 kwietnia 2010

WSPOMNIENIA - MÓJ ANIOŁ STRÓŻ !

















CO KOMU PISANE, TO GO NIE MINIE.

Wszyscy teraz przeżywają tragiczny wypadek, który wydarzył się pod Smoleńskiem - rozbicie samolotu i śmierć prawie setki osób, a wśród nich najwybitniejszych postaci świata polityki, nauki i wojska. Nie chcę powielać informacji przekazywanych we wszystkich mediach, nie chcę również pisać o moich odczuciach, emocjach i wrażeniach - są bolesne i ponure a wiążą się z osobistymi przeżyciami. Z natury jestem optymistką i staram się nie roztrząsać spraw przykrych, dzielić włos na czworo po to tylko, aby drążyć temat i dociekać: dlaczego, kto, po co i komu?
Zawsze w podobnych przypadkach tłumaczę sobie: "widać tak mu było pisane". Bo nikt nie uniknie swego losu - to jest zapisane w
gwiazdach.

Mogę śmiało pisać w tym tonie, bo przeżyłam niesamowity wypadek samochodowy. Kiedy mój synek miał 5 lat, wybrałam się z nim i moją mamą w odwiedziny do jej brata. Zależało mi, żeby dziecko bliżej poznało swoich krewnych, a mama zobaczyła się z bratem - bardzo już leciwym. Po kilku dniach pobytu u wujostwa, postanowiłyśmy pojechać do kuzynów mieszkających w innej miejscowości. Tam trafiłyśmy na uroczystość rodzinną - świętowali rocznicę ślubu, przyjęcie z rozmachem: obfitość jadła i napitku! No i oczywiście staropolskim zwyczajem namawiają, zachęcają, szantażują:" Jak nie wypijesz, to znaczy, że nam źle życzysz. Wypij, jeszcze nikomu jeden maleńki nie zaszkodził. Nie bądź taka zarozumiała, nie zadzieraj nosa..." I tak przez cały dzień, ale mnie nic nie ruszało - mam swoje zasady i tego się trzymam: "Nie piję kiedy prowadzę, nigdy przenigdy i basta!" Wracaliśmy dosyć późno, synek był straszliwie zmęczony, więc prosiłam go żeby się położył na siedzeniu, ale on uparcie siedział i trzymał się przedniego siedzenia. W pewnym momencie zaczął padać drobny deszczyk a my wjeżdżaliśmy w ostry zakręt - mając do domu wujostwa zaledwie 6 km. Nagle czuję, że samochód samoistnie zjeżdża na przeciwny pas drogi i nie mogę go wyprowadzić, nie pomagają żadne manewry a z daleka widzę światła nadjeżdżającego wprost na nas samochodu. Wszystko dzieje się w ułamkach sekund - nic tylko czołowe zderzenie i po nas! Nie ma ratunku! Rozpacz i niemoc zawładnęły moim ciałem, byłam jak sparaliżowana, już nawet nie myślałam - ale słyszałam cichy, stanowczy głos mówiący:"Skręć jeszcze mocniej kierownicę w lewo i wjedź do rowu. Tylko rów was uratuje! Wjedź do rowu!" Tak też zrobiłam, ostatkiem świadomości i siły w rękach skręciłam do rowu - jadący z naprzeciwka samochód widząc co się dzieje, też się ratował i zjeżdżał na swój lewy pas - otarł się tylko o moje tylna drzwi i tylny zderzak rozbijając sobie reflektor. Wylądowaliśmy w dosyć głębokim rowie, samochód przewrócił się na bok wbijając się całą tylną częścią w drzewo stojące za rowem. Wychodziłyśmy z mamą przez przednią rozbitą szybę samochodu - całe i prawie zdrowe (lekkie siniaki, zdarty naskórek). Byłam w wielkim szoku i krzyczałam, żeby pan, który wysiadł z tego drugiego samochodu, pomógł mi wyjąć dziecko z tylnego siedzenia, bo przecież tam siedziało i szybciutko trzeba mu pomóc. Pan zaglądnął do środka i mówi, że tam nikogo nie ma a poza tym dach jest tak wgnieciony w siedzenie, że nic nie widzi... Biegałam jak oszalała a mama za mną - aż nagle pani, która wysiadła za mężem, woła, że na poboczu za samochodem leży mały chłopczyk. Podeszła i podniosła go, był lekko przestraszony i też w szoku, ale zdrowy. Po chwili pojawiła się, wtedy jeszcze, milicja i pierwsze co zrobili,to badanie alkomatem - na moje szczęście "0" promili! Potem przyjechała karetka i zabrała nas do szpitala, po opatrzeniu ran i podaniu środków przeciwbólowych wróciłyśmy z mamą do wujostwa. Syn został na obserwacji w szpitalu przez tydzień, a że nic mu nie było, też wrócił do domu. Jedną z przyczyn wypadku był deszczyk, drobne kamyczki na fatalnej nawierzchni szosy, ale przede wszystkim zły stan opon. Mąż planował wymienić opony po moim powrocie z wakacji, ale źle to zaplanował - wymienić już nie było co. Wrak samochodu poszedł na złom.
Wracając do tego, że co komu pisane... nie musi oznaczać tylko wielkiej tragedii. Niektórym jest pisane zachowanie żywota, nawet w takim strasznym wypadku. Co powoduje, że człowiek, który wcale nie miał być w danym miejscu, robi wszystko żeby właśnie tam być...i ginie ? A ten, który planował i wybierał się w takie miejsce, trafia na wiele przeszkód i tam nie dociera? Wiele razy zadawałam sobie to pytanie i nie znajduję żadnej racjonalnej odpowiedzi. Wszyscy mamy swoją świeczkę, zapaloną od dnia urodzin, tą świeczką opiekuje się Anioł Stróż - od jego zapobiegliwości, troski i czuwania zależy nasze życie. Kiedy nasz Anioł przyśnie, zagapi się lub odda swoim niebiańskim zajęciom, wtedy świeczka nasza może zgasnąć. Tak właśnie tłumaczę sobie i mojej wnuczce, zjawiska niewytłumaczalne w naukowy sposób.



wtorek, 6 kwietnia 2010

WSPOMNIENIA WIELKANOCNE - WIELKI PIĄTEK













ŚCISŁY POST, AŻ DO..."OMDLENIA".

Pamiętam Wielkanoc , którą tradycyjnie spędzałyśmy u siostry mo
jej mamy - na wsi. Przyjeżdżałyśmy zawsze dużo wcześniej aby mama mogła cioci pomóc w przygotowaniach, przed przyjazdem reszty rodziny. Przygotowania do świąt zawsze rozpoczynały się od wielkich porządków. Cioteczka, znawczyni tematu, powiadała, że w dokładnym wiosennym sprzątaniu nie chodzi o to, by mieszkanie lśniło czystością. W tym sprzątaniu jest "drugie dno" - zwyczaj pogański, mający symboliczne znaczenie: wymiatania z domu zimy, a wraz z nią wszelkie zło i choroby. Zresztą z Wielkanocą wiążą się liczne religijne i ludowe obrzędy, np. święcenie pokarmów, malowanie pisanek czy chociażby śmigus- dyngus.
Wracając do przygotowań świątecznych, to pamiętam, że kuchnia była w czasie tuż przed świętami, oblegana przez ciocię, jej kucharkę i mamę - nam nie wolno było się tam kręcić. Zakaz wstępu do kuchni miał również mój ukochany wujaszek. Cierpiał z tego powodu katusze, bo był niesamowitym łasuchem, uwielbiał podgryzać, podżerać i podkradać co lepsze kąski - zanim trafią na stół dla wszystkich. Co tu dużo ukrywać, my z kuzynem, też mieliśmy takie same upodobania - potrafiliśmy wślizgnąć się jak piskorze do spiżarni i coś tam skubnąć...a było co wyjadać ! Mnóstwo mięsiwa, wędlin, ciastek, bab drożdżowych i piaskowych - no, i to wszystko na dwa dni jedzenia - a my chcieliśmy już, teraz. Nic z tego cioteczka spiżarnię trzymała zamkniętą, a klucz nosiła przy sobie.

Doskonale pamiętam wszystkie spędzane u cioci i wujaszka święta i wiem jedno, że ścisły post obowiązujący w Wielki Piątek, był u nich skrupulatnie przestrzegany. W tym dniu podawane były tylko dwa posiłki: rano i wieczorem. Pamiętam, że był żur kwaśny i dosyć ostry, śledzie, ziemniaki i chleb - suchy oczywiście. Dla nas dzieci była na śniadanie zupa mleczna i chleb z masłem. Któregoś roku - miałam wtedy może 11 lub 12 lat - właśnie w Wielki Piątek, wujaszek chodził z tajemniczą miną i bez końca wchodził na teren zakazany czyli do kuchni. Marudził, że jest wyjątkowo głodny, brzuch go boli i jak czegoś nie zje, to chyba zemdleje. My z kuzynem trzymaliśmy się wujkowych portek z nadzieją, że a nuż wujaszkowi się uda coś dostać, to i nam jakiś smakołyk skapnie. Niestety ciocia była nieubłagana - przepędzała wujaszka ścierką i stanowczym głosem mówiła: nie, wytrzymasz aż do kolacji i basta! Na jakiś czas wujaszek przepadł w czeluściach domu a my dzieciaki wpuszczeni do kuchni - dostaliśmy przydział pracy: obieranie cebuli z łupin.
W którymś momencie do kuchni wkracza, zataczając się wujek i
złamanym, cichym, niemalże płaczliwym głosem mówi: "Już jestem taki chory i słaby, że omdlewam. Dasz mi coś do jedzenia czy mam tu trupem paść?" Zanim cioteczka zdążyła cokolwiek powiedzieć, czy machnąć na niego ścierką - wujaszek wyciągnął zza marynarki koc, rozłożył go na podłodze i...zemdlał:) Ciocia z natury rzeczowa i zasadnicza - zareagowała dosyć ostro, mówiąc:" Wstawaj, ty stary, uparty koźle, jaki przykład dajesz dzieciom?" My z kuzynem patrzymy na wujaszka przestraszeni, a on do nas mruga okiem i wąsami w dziwaczny sposób porusza. Wybuchnęliśmy śmiechem i rzuciliśmy się do niego na koc, też udając omdlenie. Ciocia w końcu nie wytrzymała i też zaczęła się śmiać, ale niestety nie dostaliśmy nic do jedzenia - musieliśmy czekać na kolację.

Jednak wujaszek nie byłby sobą, gdyby czegoś nie zmajstrował, a to co zrobił dla kawału, było według cioci kompromitacją domu. Na drugi dzień świąt ciocia zaprosiła na tort i kawę swoich szacownych sąsia
dów, starszych emerytowanych lekarzy, mieszkających w pięknym dworku kilka kilometrów od cioci. Ponieważ biszkopt na tort piekła dużo wcześniej - samo przełożenie masą i udekorowanie zostawiała sobie na dzień, w którym miała podać na stół. Po śniadaniu poszła do spiżarni po biszkopt, postawiła go na stole i miała zamiar pokroić go na warstwy...kiedy okazało się, że biszkopt ma tylko boki i wierzch - cały środek od spodu jest wyjedzony:) Po odwróceniu wyglądał jak miska lub kapelusz:) Sprawcą okazał się niesforny łasuch-wujaszek, do czego się szybko przyznał w obawie, żeby nam się nie oberwało. Jak on to zrobił, to pozostanie jego tajemnicą - ciocia musiała piec następny biszkopt, żeby było co gościom podać.