poniedziałek, 31 stycznia 2011

NOŻEM PO "FUJARCE" :)))


Historia wydarzyła się dwa dni temu. Tę szokującą przygodę przeżyła moja przyjaciółka w miejskim autobusie, w późnych godzinach wieczornych. Pasażerów o tej porze było niewielu, miejsc wolnych sporo - siedziała sobie wygodnie, już trochę zmęczona, na jednym z siedzeń podwójnych, ciesząc się, że już niedługo będzie w domu. W pewnym momencie przysiadł koło niej młodzieniec zakapturzony, w wieku 26-28 lat. Specjalnie mu się nie przyglądała, ale w pewnym momencie czuje, że z chłopakiem dzieje się coś dziwnego....trzęsie się dosyć ostro i coś łomocze po jego nogach! Spojrzała przestraszona, czy przypadkiem jakiegoś ataku nie dostał..... a on ma swoją "fujarkę" na wierzchu i prawie wyrywa ją z "korzeniami":))) Dzielna dziewczyna, spowolnionym ruchem wyjęła z torebki ...nożyk do obierania jabłek i energicznie podsuwając facetowi pod nos, teatralnym szeptem, mówi:
- "Jak ci ten kawałek przeszkadza, to ci go obetnę i wyrzucę psom na pożarcie"! Facet jak się zerwał, to od razu pognał na koniec autobusu i wyskoczył na najbliższym przystanku. Nie narobiła krzyku, bo
nie wiedziała czy chłopak jest sam, czy jest ich więcej i strasznie się bała. Groza sytuacji dotarła do niej dopiero jak wysiadła...bieguskiem popędziła do domu, co rusz oglądając się czy ktoś za nią nie idzie.
Ten nożyk w torebce, to czysty przypadek...odebrała go wcześniej od pana, który ostrzy noże.

środa, 26 stycznia 2011

"LIFE IS BRUTAL" - POTRAFI NAMIESZAĆ :)))





Witam cię mój pamiętniczku - cichutko tylko wpiszę moje wspomnienie z ostatnich kilkunastu dni. Aby nam się lepiej tę wiadomość przekazywało - stawiam na stole kawę i czekoladowe ciasteczka. W tej sympatycznej atmosferze podzielimy się najnowszymi wieściami...rodzinnymi.

W sobotę 15.I. upiekłam czekoladowe ciasteczka według przepisu Marzyni, są pyszne i łatwe w wykonaniu - połowę upiększyłam swoimi konfiturami z wiśni, rewelacja! Taka byłam rozkręcona i zakręcona, że łapiące mnie wieczorem dreszcze zwaliłam na karb..."ciężkiej pracy"w kuchni:) Niestety, moje dobre rady udzielane wszystkim dookoła, jakoś mnie nie objęły - złapała mnie w swoje kleszcze "szalona grypa"! Przeleżałam kilka dni potulnie w łóżeczku i kiedy wydobrzałam, moje dzieci postanowiły zrobić remont swoich pokoi! Może się to wydawać dziwne, że o tej porze roku....ale oni wymyślili ten okres jako optymalny przed narodzinami swej córeczki a mojej drugiej WNUCZKI!!!Tak, tak będę już podwójną babcią i ogromnie się z tego cieszę!!! Syn postanowił odnowić w całości pokoje, łącznie z wymianą podłóg - nie wymieniają tylko okien, bo są nowe.W związku z tym przenieśli wszystko, co tylko było możliwe, do mojego pokoju uziemiając mnie całkowicie - miałam tylko wolny tapczan do spania i oczywiście zero dostępu do komputera. Już mają większość prac za sobą - mój pokój z części rzeczy uwolniony, i mam już dostęp do biurka.
Wnuczka ma przyjść na świat w połowie kwietnia, ale wolałabym aby się za bardzo nie spieszyła i urodziła się po 19.IV - byłaby jak babunia "Bykiem" a nie "Baranem":))) Jednak, to nie jest aż tak bardzo istotne - kochać ją będę tak samo mocno jak pierwszą wnuczkę, choć ta jest właśnie "Baranem"! Tak czy inaczej, ruch w domu i szaleństwa związane z zakupami, wyprawkami i Szkołą Rodzenia, odczuwam na własnej skórze - nakręcam się razem z moimi dziećmi...a to jest takie radosne i miłe....oczekiwanie!!!





czwartek, 13 stycznia 2011

POMYSŁOWY DOBROMIR....TO NIE TYLKO "DOBRANOCKA".





Ostatnio dużo się mówiło na temat PKP - złej organizacji, dezinformacji, opóźnieniach, tłoku w pociągach i brudzie, smrodzie...a można by jeszcze kilka spraw wymienić. Niewiele się zmieniło w tym zakresie od lat 60-ych, a jednak wtedy podróżowało się przynajmniej weselej. Wydaje mi się, że ludzie byli bardziej sobie życzliwi, otwarci na drugiego człowieka, kontaktowi i pomocni. Pamiętam chwile, kiedy przed nadejściem pociągu zawiązywały się małe grupki wsparcia, panowie planowali wejście przez okna a panie miały tylko podawać bagaże i spokojnie przepychać się do zarezerwowanego przedziału. Tyle tylko, że tłok był w okresach przedświątecznych, wakacyjnych i w czasie ferii. W innym okresie podróżowanie pociągiem było w miarę wygodne - jak na tamte warunki:)
W nawiązaniu do podróżowania przypomniał mi się powr
ót pociągiem z odwiedzin u mamy. Dzień i godzinę powrotu uzgodniłam ze swoim już wówczas narzeczonym, który miał mnie odebrać z dworca. Kiedy wysiadłam z pociągu, obładowana walizką i różnymi paczkami....zaczęłam się rozglądać za moim "karzełkiem", ale nie widzę go nigdzie. Tłum się przemieszcza do wyjścia, a jego, który powinien nad tłumem górować, ni chusteczki nie widać. Mocno zdenerwowana, zaczynam się wolnym krokiem kierować za ludźmi do wyjścia i nagle wyrasta przede mną koleżanka ze swoim mężem. Miny mają jakieś dziwnie poważne i jakby smutne, więc pytam co się stało, a serce wali mi jak młot kowalski. Koleżanka spokojnie oznajmia, żebym się nie denerwowała, nic się złego nie stało...tylko "karzełek" się spóźni - dlatego ich przysłał - a jakby nie zdążył, to będzie czekał u cioci. Stoimy więc i czekamy, na peronie zrobiło się pusto, w końcu mąż koleżanki mówi: "Idziemy, nie będziemy tu sterczeć, bo chyba już nie przyjedzie".
Ruszamy wolno do wyjścia - koleżanka idzie pierwsza, a ja z jej mężem taszczącym bagaże, za nią. W pewnym momencie widzimy tuż za
betonowym słupem, sporych rozmiarów karton, a na nim jakby wychodzące ze środka kwiaty. Moja przyjaciółka, uśmiechnięta od ucha do ucha, woła: "Zobacz, ktoś zostawił taki śliczny bukiecik i to twoich ulubionych frezji!" Podchodzę z błyskiem w oku...a frezje się oddalają, karton umyka mi jakby spod ręki. Stanęłam jak wryta i wpatruję się w te kwiaty, co jest grane? Znowu robię krok...a karton myk do tyłu i w tym momencie słyszę za plecami gromki śmiech moich przyjaciół....a z kartonu wyskakuje mój "karzełek"!!! Myślałam, że zemdleję, tak się przestraszyłam. Jak się okazało, scenariusz tego powitania był pomysłem mojego "Dobromira" - oczywiście przy współudziale przyjaciół. Za ten i za wiele innych pomysłów, kochać go będę całe swoje życie!

poniedziałek, 3 stycznia 2011

JAK DOBRZE MIEĆ SĄSIADA....




Minęły święta i szalony "Sylwester", nie musiałam nigdzie wyjeżdżać i przeżywać grozy na dworcach kolejowych ani na oblodzonych drogach ani na lotniskach:) Ciepło domowego ogniska, miła i spokojna atmosfera w gronie najbliższych zupełnie mi wystarczyła. Nowy Rok witałam z synem i synową - życząc im wielu radości, opanowania i mądrości w opiece i wychowywaniu, oczekiwanej za 3 miesiące, córci. Będzie to moja druga wnuczka, jestem więc cała w skowronkach!
Kiedy tak opowiadaliśmy sobie o różnych naszych sylwestrow
ych zabawach, przypomniała mi się nietypowa noc sylwestrowa sprzed kilku lat. Byłam wtedy sama - syn i synowa mieszkali na drugim końcu miasta i bawili się u siebie z przyjaciółmi, a moja pierwsza wnuczka była we Włoszech.
Wieczorem po kąpieli, postanowiłam w stroju nocnym posiedzieć przed telewizorem, a o północy wypić lampkę wina (bo tylko to miałam) i położyć się spać. Jak postanowiłam, tak zrobiłam...ubrałam koszulkę nocną, szlafroczek cieplutki, opatuliłam się kocykiem i umościłam
w fotelu. Na stoliku postawiłam herbatkę, coś słodkiego i nalaną lampkę wina, aby już nie biegać do barku i nalewać...taka byłam wygodna. Gdzieś około 23,30 słyszę alarmujący dzwonek do drzwi, "ki diabeł" myślę sobie...z nikim się nie umawiałam, dzieci mają telefon więc by dzwoniły, gdyby coś się stało. Podeszłam jednak cicho do drzwi i zerkam - kto zacz? Za drzwiami stoi moja przyjaciółka- sąsiadka, wystrojona jak należało na tę wyjątkową noc....więc otworzyłam z lekka zaskoczona. "Co się B....o stało?" - pytam. A ona od progu krzyczy:"Ubieraj się natychmiast i chodź do nas, bo nam smutno samym, jestem tylko z R.....m, i chcemy żebyś z nami wzniosła o północy toast!" Mówię, że absolutnie mowy nie ma - nastawiłam się na spokojne oglądanie telewizji, jestem w koszuli nocnej i nie będę się ubierała, tylko po to, żeby wypić toast i wracać do łóżka - nie i nie !!! Jednak nie znałam siły przekonywania i uporu mojej sąsiadki - jak się zacięła, to jak zdarta płyta...powtarzała w kółko:"chodź i chodź.. Nie musisz się nawet ubierać, bo i tak wieczorowo wyglądasz, jak nie pójdziesz ze mną, to ci R.....a przyślę". Co miałam robić...nałożyłam tylko rajstopy i jak stałam, tak poszłam...na 10 minut, bo tyle zostało do północy:)
Moja u nich wizyta przeciągnęła się do piątej rano - szaleliśmy w trójkę jak nastolatki...śpiewając, tańcząc, jedząc i pijąc. Opowiadaliśm
y sobie mnóstwo dowcipów, wspominaliśmy nasze dawne szalone zabawy...a ja zapomniałam w czym do nich przyszłam...bawiliśmy się wyśmienicie! Opowieści o tym "Sylwestrze" krążą w rodzinie jako anegdota. Nie wiem, czy komuś się podobny "wyczyn" trafił...iść na zabawę sylwestrową w koszuli nocnej i szlafroku?