niedziela, 29 listopada 2009

WSPOMNIENIA Z DZIECIŃSTWA








ZUPA RATA-TUJ....CZYLI WSZYSTKO W GARNKU.

Miałam wtedy może 7 albo 8 lat i jak zwykle część wakacji spędzałam u wujostwa na wsi. Lato było piękne i upalne, w ogrodzie wszystko rosło jak na drożdżach. Wszelakiego dobra owocowo- warzywnego w brud, więc buszowaliśmy z kuzynem po ogrodzie objadając się tym, na co w danym momencie mieliśmy ochotę.
Któregoś dnia ciocia wybrała się na większe zakupy do pobliskiego miasteczka i zostawiła nas samych pod opieką wujka. A wujek miał sporo swojej pracy i zamiast siedzieć w domu z nami poszedł do biura - mieszczącego się po drugiej stronie długiego korytarza i obiecał, że będzie do nas zaglądał ale mamy być grzeczni, bo inaczej......

Więc bawiliśmy się grzecznie przez krótki czas, tyle tylko, że mój "dobry diabełek" nie mógł zbyt długo spokojnie usiedzieć. Wpadłam na pomysł zrobienia wujostwu niespodzianki i ugotowania zupy z tego wszystkiego co rośnie w ogrodzie. Mój kuzynek był pomysłem zachwycony, bo też chciał mamie pokazać, że umie już gotować, no a ze mną, to na pewno zupa wyjdzie wyśmienita. Wzięliśmy duży kosz, w którym ciocia nosiła z ogrodu warzywa i poszliśmy zbierać wszystko to, co według nas na zupę się nadawało. No i znalazły się w koszu porzeczki, truskawki,rabarbar, groszek, fasolka,szczaw,cebula,marchewka, pietruszka, pomidory i ogórki - właściwie wszystko co tylko było na krzaczkach i w ziemi. Kiedy to przytargaliśmy do domu, to powstał problem jak rozpalić w piecu, bo piec był duży, na węgiel i z bodajże czterema otworami, na których leżały metalowe krążki tzw. fajerki. Mój kuzyn jednak stwierdził, że on umie rozpalać, bo często pomagał mamie i podawał drewniane szczapy do rozpałki - trochę się namęczył ale wreszcie rozpalił. Ustawiliśmy gar z wodą i mlekiem (bo przecież cioci zupy jarzynowe były białe) - większe warzywa pokroiliśmy a rabarbar połamaliśmy na kilka części a resztę i drobne owoce powrzucaliśmy w całości. Zupa się gotowała.

Siedzieliśmy w kuchni i zastanawialiśmy się co ciocia jeszcze dodawała do zupy i wyszło nam, że należy dosypać trochę soli, trochę pieprzu, no i na pewno ciocia jeszcze dodawała cukier - a w którymś momencie kuzyn doznał olśnienia, że mąkę też sypała - no i ciach wszystko do garnka. Gotowała się ta zupa przez jakiś czas, aż stwierdziliśmy, że już chyba jest dobra i należy teraz dodać masło i śmietanę, bo kuzyn się uparł, że tak właśnie ciocia robi i śmietanę dodaje na końcu.
A wujek przez cały czas do nas nie zaglą
dał, był albo bardzo zajęty albo uważał, że spokojnie się bawimy.
W końcu przyszedł do kuchni zdziwiony, że my tam jesteśmy a nie na podwórku czy w pokoju i od razu wyczuł, że piec gorący i coś się na nim gotuje. Myślał nawet, że już ciocia wróciła - a my strasznie z siebie dumni mówimy, że ugotowaliśmy obiad - pyszną zupę i zaraz wujkowi podamy.
Wujaszek popatrzył na nas, na pie
c i na cała w miarę czystą kuchnię i zawołał:"to dawać mi tą zupę, bo głodnym jak pies..."i poruszył swoim sumiastym wąsem na znak radości, puścił szelmowskie oczko do nas, rozsiadł się za stołem i założył pod szyję serwetkę, udając dostojnego gościa.

Nalałam zupę na talerz, podałam wujkowi i z miną rozanieloną czekałam na ocenę naszego dzieła. Jak tylko wujek włożył pierwszą łyżkę do buzi, to mu oczy niemalże na wierzch wyszły, zrobił taką okropną minę i zerwał się od stołu, że my z kuzynem skuliliśmy się ze strachu i umknęliśmy pod okno, byle dalej od wujka. Po dobrej chwili wujaszek doszedł do siebie (zupę oczywiście wypluł) i dopiero zaczął nas wypytywać co do tej zupy dodaliśmy. Okazało się, że nawet pies podwórkowy, pożeracz resztek, nie chciał tej zupy jeść. Kiedy ciocia wróciła, to nasz wujaszek opowiedział jej o naszym gotowaniu ale tak humorystycznie i broniąc nas, że ciocia już się nie denerwowała na nas, tylko zabroniła rozpalanie ognia pod płytą kuchenną. No i wujkowi się oberwało, że nas nie dopilnował, że taki czort jak ja, to mógł z dymem dom puścić, ale tym razem mi się upiekło i lania nie dostałam.






piątek, 27 listopada 2009

WSPOMNIENIA Z DZIECIŃSTWA




GŁOWĄ W DÓŁ....

Jesienna aura sprzyja wywoływaniu, nieraz już o zmierzchu albo późną wieczorową porą, wspomnień - często smutnych,nostalgicznych - staram się jednak szybko usuwać je z pamięci. Ostatnio rozmawiałam z koleżanką o naszym dzieciństwie - bardzo w wielu sprawach podobnym, ale różnym pod względem zachowań i charakterów. Już od najmłodszych lat spędzałam wakacje poza domem - jeden miesiąc na koloniach a drugi miesiąc u Wujostwa na wsi. Bardzo lubiłam jeździć do cioci ( siostry mojej mamy), bo tam mogłam wyżywać się do woli, luz i swoboda a na dodatek mój młodszy kuzynek był moim fanem. Zawsze starał się mnie naśladować - wnosiłam w jego monotonne życie trochę powiewu wielkomiejskiego i szalonych pomysłów na zabawę. Jak teraz z perspektywy lat na te moje wyczyny patrzę, to myślę sobie, że powinnam urodzić się chłopakiem - wujek ( którego uwielbiałam) nazywał mnie "szatanem" albo "diablicą" a ciocia z bezsilności, aby mi dokuczyć nazywała mnie "Petronelą"- doprowadzało mnie to do rozpaczy. Jednak nic nie było w stanie wpłynąć na moje niepoprawne i zgoła nie dziewczęce zachowanie.

Któregoś dnia wujek (był dyrektorem PGR) wyjechał swoją bryczką zwaną "dwukółką"poza teren ich obejścia - mieszkali w niewielkim dworku z dużym ogrodem, stajniami i oborami. Cały teren był ogrodzony a wjazd miał przepiękną drewnianą bramę, która umocowana była na olbrzymich słupach. Nad słupami zamocowana była gruba belka i na niej jakieś drewniane ozdóbki, coś co imitowało albo daszek albo jakieś rzeźby (dokładnie nie pamiętam) ale na pewno coś na tej belce było.
Przed wyjazdem wujek powiedział cioci, że na obiad wróci, musi tylko objechać pola i sprawdzić pracę ludzi - bo lubił sam wszystkiego dopilnować.

Wyszliśmy z kuzynem przed bramę, żeby poczekać na przyjazd wujka i razem iść z nim na obiad. Podczas siedzenia na trawie i czekania nudziło nam się - więc wymyśliłam zaskakujące przywitanie wujka u bram. Kazałam się schować kuzynowi za jakimś krzaczkiem i krzyknąć do mnie jak już wujek będzie się zbliżał. Sama zaś wdrapałam się po tym wielkim słupie na poprzeczną belkę nad bramą - usiadłam na niej tak, że w odpowiednim momencie mogłam zawisnąć na nogach - głową w dół. Ukryta za tymi drewnianymi ozdobami nie byłam z daleka widoczna, więc spokojnie czekałam na sygnał. W pewnym momencie usłyszałam:"jedzie, już jedzie..."i spoglądając przez szparkę kiedy wujek dojedzie do bramy, przymierzałam się do mojego popisu.

Kiedy koń był już tuż przy bramie - spadłam głową w dół.....( oczywiście wisząc nogami na belce) i rozpętało się piekło. Koń tak się przestraszył, że stanął dęba i zaczął szarpać bryczką raz w prawo i raz w lewo. Wujek, jak nikt inny - był zaskoczony tak samo jak koń - potrafił nad koniem zapanować i z zimną krwią wyprowadził to biedne zwierzę na prostą. Pamiętam, że oberwało mi się solidne lanie a przy okazji i mój kuzyn oberwał, za to, że pozwolił spłoszyć konia. Był od małego uczony troski i opieki nad zwierzętami - wszystkimi zwierzętami w gospodarstwie cioci i wujka. Zresztą - jak sobie przypominam nie pierwszy i nie ostatni raz oberwało mu się przeze mnie. Jednak wszystkie te niedogodności - poszły po latach w niepamięć - bardzo jesteśmy ze sobą zżyci, mamy dobry kontakt i od czasu do czasu wspominamy przeszłość.





środa, 25 listopada 2009

DLA MOJEJ WNUCZKI - RACZKI





RAKI - NIEBORAKI


NA kamieniu, w płytkiej wodzie

Przyglądając się swej urodzie,
Para raków...nieboraków
Pięknie gra na ...tataraku!

Usłyszała racząt para,
Przedziera się przez tatarak,

Poprzez trzciny, przez sitowie
Gdzie muzyka? Gdzie grajkowie?

Za nią trzecia, czwarta para,
Aż tłok powstał na szuwarach.
I zatańczył z rakiem rak -
A jak tańczył? - Wspak!!!







środa, 18 listopada 2009

DLA MOJEJ WNUCZKI - LEŚNE ZWIERZĄTKA





JEŻYK

Jeż - do obrony nie ma kija,
Więc jeż w obronie - w kulę się zwija.

W kolczastą kulę z mnóstwem igieł,
Zwija się ....migiem!

Kto, tej kłującej kuli dotknie,
Ten pożałuje tego - stokrotnie!



DLA MOJEJ WNUCZKI - LEŚNE ZWIERZĄTKA






WIEWIÓRECZKI

Wiewiórka ruda,
Jak ten dzień długi,

Gryzła orzechy -
Jeden za drugim.

Gryzła... i gryzła,
Choć twarde były,

Aż jej na koniec
Zabrakło...siły!


Rzekła jej na to,
Dobra sąsiadka:
"Ja do orzechów
Używam...dziadka"!



sobota, 14 listopada 2009

MŁODOŚCI TY MOJA DURNA I.......



LEKCJA JĘZ.NIEMIECKIEGO
W wieku poważnym i dojrzałym, kiedy po różnych życiowych przejściach i doświadczeniach człowiek staje się bardziej stonowanym, zrównoważonym i co tu kryć ponurym osobnikiem - zapomina o własnych poczynaniach z lat dziecięcych i młodzieńczych. Często zdarza nam się być zgorszonym, oburzonym i wręcz wściekłym na zachowania i wybryki młodzieży - oczywiście mam na myśli tzw. wybryki w granicach prawa, jakieś głośne wybuchy śmiechu, kawały nie wyrządzające nikomu krzywdy oraz śpiewająco - tańcujące grupki młodzieży osiedlowej. My, wiekowi dorośli odbieramy każde głośniejsze zachowania młodzieży a nawet dzieci na podwórkach, jako coś niestosownego i godzącego w nasz "święty spokój" - bo co, tylko my mamy zawsze rację i tylko my się liczymy, a pełna werwy młodzież co ma z sobą zrobić? Na szczęście niewielu jest, takich zgnuśniałych i zgryźliwych ludzi w wieku emerytalnym. Chciałabym aby właśnie tacy choć nie tylko - cofnęli się te parędziesiąt lat do tylu i zobaczyli siebie w wieku kilkunastu lat i pomyśleli czy wszystko co wtedy robili, podobałoby im się teraz.

Mnie w
łaśnie przypomniała się pewna lekcja jęz. niemieckiego - a było to w pierwszej klasie Liceum. Ponieważ, jak każdy w tamtym okresie, w szkole podstawowej uczyłam się obowiązkowo jęz.rosyjskiego, którego nie cierpiałam z natury rzeczy, nauka nowego języka była dla mnie wyzwaniem. Lekcje niemieckiego miał z nami starszy, siwy nauczyciel, który był tuż przed emeryturą, był bardzo powolny, spokojny i krótko mówiąc "nudny". No i siłą rzeczy lekcje też były jak "flaki z olejem" - raz kogoś przepytał ze słówek, to znów kazał w kółko czytać to samo po kilkadziesiąt razy, albo przepisywać teksty do zeszytu, też po kilka razy to samo. Teraz, to sobie myślę, że może taka metoda nauczania początkowego była dobra, bo można było zapamiętać wiele słówek i zwrotów typowych dla języka niemieckiego - ale wtedy kiedy miałam kilkanaście lat, to nie myślałam w ten sposób.

Na jednej z lekcji, kiedy już zrobiłam zadane ćwiczenie, siedziałam i z nudów grzebałam pod ławką. W klasie panowała kompletna cisza, bo inni jeszcze pisali i pisali a nasz Pan siedział za biurkiem i przysypiał - miał zamknięte oczy i chyba drzemał. Rozejrzałam się po klasie i widzę, że niektórzy piszą do siebie jakieś karteczki, szepcą sobie na ucho pochyleni, inni coś tam podjadają - ale wszystko odbywa się w ciszy, aby Pana nie obudzić. No i tak grzebiąc pod ławką natrafiłam na tzw. "tytkę" czyli papierową torbę, w której mama pakowała mi śniadanie. Nie namyślając się wielce - nadmuchałam tę torebkę, ścisnęłam na końcu i ....."buch"!!!!
Huk, jaki nastąpił w tej niesamowitej ciszy był....straszny - wszyscy podskoczyli przerażeni a po chwili nastąpiła salwa śmiechu, kiedy się zorientowali, że to ja i to tylko torba papierowa. Najgorsze było jednak to, co stało się z naszym profesorem - zerwał się z krzesła pobladł niesamowicie, ledwie się trzymał na
nogach i nie mógł z siebie słowa wydusić. Po chwili wyszedł z klasy a za moment przyszedł Dyrektor - oczywiście wysłał mnie do domu po matkę i dopiero na drugi dzień dowiedziałam się jakich szkód psychicznych narobiłam swoim bezmyślnym zachowaniem. Okazało się, że nasz Profesor przeżył straszliwe bombardowanie w czasie wojny, w którym stracił prawie całą rodzinę i teraz jest bardzo wyczulony na każdy hałas, nie mówiąc o różnego rodzaju hukach! Oczywiście przeprosiłam naszego Pana od jęz. niemieckiego ale dopiero po tygodniu, bo przez tydzień nie przychodził do szkoły. Porozmawiał ze mną spokojnie i wytłumaczył, to do czego my rozhukana młodzież nie przywiązywaliśmy wagi. Ta lekcja nauczyła mnie pokory i zastanowienia się nad tym,czy to co mam zamiar zrobić nie skrzywdzi kogoś.

Teraz jestem dużo bardziej pobłażliwa dla młodzieży i jak tylko jest to możliwe, to staram się rozmawiać i wiele spraw tłumaczyć z punktu widzenia człowieka dorosłego i po przeżyciach. Uważam też, że człowiek cały czas się uczy a popełnianie błędów jest niejako wpisane w naszą naturę.