środa, 30 września 2009

MOJE PRACUJĄCE WAKACJE



ZNIKAJĄCY "ŻUK" - samochód towarowo-osobowy.
Od dwóch dni czytam cykl powieści Krystyny Nepomuckiej i niektóre fragmenty I tomu przywołały w mej pamięci obrazy - pewnych wakacji z mojej "durnej i chmurnej..."oraz rozbrykanej młodości.Swego czasu jeździłam przez kilka lat jako wychowawczyni na kolonie z dziećmi - z jednego i tego samego zakładu pracy. Kolonie organizowała zaprzyjaźniona z rodziną pani - po raz pierwszy wyjechałam w czasie wakacji przed klasą maturalną i byłam najmłodszą wychowawczynią, bo starszą o kilka miesięcy była córka Kierowniczki kolonii. Reszta towarzystwa była od nas o 2-3 lata starsza i byli to studenci z różnych uczelni.Te pierwsze na kolonii wakacje, przebiegały nader spokojnie, bo dopiero się poznawaliśmy a Kierowniczka była dla nas jak matka i opiekuńcza i wyrozumiała oraz "przyuczała nas do zawodu..." Jednak po dwóch miesiącach spędzonych razem,tak się zgraliśmy, że postanowiliśmy następne wakacje też razem pracować.
Siedzibą kolonii był stary,olbrzymi zamek z przestronnymi salami, długimi korytarzami, całą masą tajemnych komnat na strychu i ponurymi podziemiami, gdzie były rozmieszczone łazienki, magazyny,pakamery i kuchnia. Wszystko, to było wykonane na potrzeby kolonistów, przebudowane i odrestaurowane. Tereny wokół zamku były otoczone w jednej części murem a w pozostałych częściach wysokim płotem - natomiast na teren wjeżdżało się przez solidną, olbrzymią, kutą w metalu bramę.
Kiedy zgodnie z przyrzeczeniem większość z nas, załatwiła sobie następne wakacje z tym zakładem, to na nasze nieszęście, okazało się, że Kierowniczka i jej córka nie mogą z jakichś powodów z nami jechać. Trafił nam się za to facet, który od pierwszego dnia budził w nas antypatię - na kolonię przyjechał z całą swoją rodziną: żoną - wychowawczynią i trójką dzieci, gdzie najmłodsze jeszcze nie chodziło. Do naszego młodego grona doszły dwie nowe osoby- młody, fajny tuż po studiach lekarz i kierowca "Żuka", też młody z dużym poczuciem humoru, błyskotliwy, elokwentny i bardzo koleżeński.
Tego lata postanowiliśmy zorganizować sobie - na wieczorne spotania - własny ujutny kącik i znależliśmy fajne niewielkie pomieszczenie w baszcie zamku, ponad salami sypialnymi. Poznosiliśmy tam różne meble, jakieś fajne ozdoby(oczywiście bez wiedzy kierownika)- upiększyliśmy i wymościliśmy tę komnatkę, że stała się przytulnym klubikiem. Stworzyliśmy - przysięgając na jakieś durne formułki - Klub "Pod Basztą"i tam spotykaliśmy się co wieczór - kiedy dzieci już spały a na dyżurze zawsze zostawał jeden klubowicz . Nigdy by się nie wydało, że nas nie ma na salach przy dzieciach, gdyby nie przypadek - ale, to osobna historia. Kierownik kolonii, kiedy do niego dotarło, że mamy klub w baszcie - wpadł w furię, a że nas też nie za bardzo lubił, to wymyślił, że ograniczy nam wszelkie wyjścia i jakąkolwiek swobodę, ale nie był w stanie zlikwidować nam klubu. Trochę nam pomogła jego żona, której i pomysł na nazwę "Pod Basztą" i samo pomieszczenie bardzo się podobało. Wszytko, to co napisałam, to tylko wstęp do prawdziwej i z fantazją przeprowadzonej akcji - oczywiście przeciwko naszemu kierownikowi.
Koniec cz.1.

sobota, 26 września 2009

PRZYGODA W POCIĄGU




Strona 2 - c.d.

WYJAZD NA FERIE ZIMOWE
No, i nasz konduktor ze stoickim spoko
jem przygląda się biletom moim i biletom tych naburmuszonych niewiast - mówi, że bilety są w porządku, miejsca i na jednych i na drugich też dobre - tylko dziwne, że takie same. Zaczyna się robić nieciekawie- jedna z pań pozostała w przedziale a druga ze mną u konduktora i pomstuje na bałagan, na bileterkę i Wszystkich Świętych , powoli wokół nas zaczęli się gromadzić pasażerowie, ciekawi co się stało. Mnie, to zaczęło bawić i mówię, że nie ma sprawy, że jakoś się pomieścimy i będzie wesoło - ale panie nie miały absolutnie poczucia humoru a ich wściekłość dochodziła zenitu. W pewnym momencie konduktor doznał olśnienia i pytam mnie patrząc na bilety: "A pani, to bilety na którego ma?"A ja z rozbrajającym uśmiechem mówię:" Na sobotę, na dzisiaj 1-go lutego." Konduktor zaś mówi:"Zgadza się, na 1-ego, a dzisiaj mamy 31-ego stycznia, bilety ma pani na jutro."

No i zaczęło się - wściekłe niesamowicie panie zaczęły mi ubliżać a mojego syna zrzuciły z łóżka i kazały natychmiast się ubierać i wynosić z przedziału. Tak się rozkręciły, obrzucając mnie epitetami, że mój dzielny synek stając w mojej obronie niemalże przyłożył jednej z nich kijkami od nart, w porę zdążyłam zareagować - ale dziecko ubierało się już na korytarzu. Niesamowicie sympatyczni okazali się pasażerowie wagonu - wszyscy przysłuchujący się tej wymianie zdań stanęli po mojej stronie - współczując mi i co najzabawniejsze - każdy oferował swój przedział do wspólnego spania dzieci a dorośli mogą sobie urzędować na korytarzu. Ktoś nawet szepnął, żeby robić szum i głośne śmiechy specjalnie pod drzwiami tego pechowego przedziału. W końcu konduktor się do nas przyłączył i zaczął się zastanawiać co z nami zrobić, bo przepisy nie pozwalają na przejazd wagonem sypialnym - stojąc, siedząc lub leżąc na korytarzu - ilość pasażerów musi się zgadzać z ilością miejsc do spania. Zdecydowałam się więc wysiąść na najbliższej stacji i wrócić do domu, ale okazało się, że pociąg zatrzymuje się dopiero w Łodzi i będzie tam około 2-ej w nocy.

Byłam już załamana, bo dziecko chciało spać, było nadąsane i mimo najlepszych chęci pomocy - pasażerowie byli bezradni. W końcu poszłam do konduktora z propozycją "nie do odrzucenia" - no i wymyślił. Zaproponował, żebym poszła do przedziału na końcu korytarza - to przedział dla VIP-ów - jest tam tylko jedna pani senator - drugie łóżko jest wolne i jeżeli ona się zgodzi, to on nie będzie miał nic przeciwko temu.
Myślę sobie a jakie mam wyjście - no i poszłam. Trafiłam na osobę niezwykle sympatyczną i wyrozumiałą - przyjęła nas, spaliśmy razem na górnym łóżku - tylko rano Maciuś wyszedł wcześniej z przedziału, żeby pani mogła się ubrać. Spotkaliśmy ją później w Lądku Zdroju - była w sanatorium - zaprosiłam ją na kawę ale odmówiła ze względu na stan zdrowia.


Reasumując, powiem:"Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło." Poznałam fantastycznych ludzi i wiem, że nie wszyscy bywają zołzowaci. Po drugie na wczasach byliśmy o jeden dzień dłużej, bo kiedy przyjechaliśmy do pensjonatu, to nie było jeszcze żadnego wczasowicza - dopiero na drugi dzień zaczęli zjeżdżać a my już pierwszego dnia szusowaliśmy po stoku. Po trzecie gdyby nie moje roztargnienie - nie miałabym dzisiaj co wspominać.


PRZYGODA W POCIĄGU



WYJAZD NA FERIE ZIMOWE
Siedziałam niedawno ze swoim synem i wspominaliśmy jego dzieciństwo - to, że kiedy był mały prawie każdej zimy jeździliśmy n
a narty w góry. W tamtym okresie dużo łatwiej było wyjechać, bo prawie każdy duży zakład pracy miał swoje pensjonaty - domy wczasowe. Rodziny wyjeżdżały i latem na wypoczynek i zimą na narty, sanki i białe szaleństwa. Raz tylko się zdarzyło, że nie mogliśmy wszyscy razem pojechać, bo Maciuś zachorował tuż przed wyjazdem, więc z nim zostałam a mąż pojechał bez nas - z grupą przyjaciół - pokoje były zarezerwowane i opłacone więc nie było wyjścia. Wspominając tamte czasy przypomnieliśmy sobie przygodę, która nam się trafiła kiedy Maciek miał 12 lat i wyjeżdżaliśmy do Lądka Zdroju.

Ferie były na przełomie stycznia i lutego - wczasy w naszym Zakładowym Pensjonacie a bilety na pociąg kupione 2-3 tygodnie wcześniej. Chowając bilety razem ze skierowaniem na wczasy - sprawdziłam datę wyjazdu i zakodowałam sobie, że wyjeżdżamy w sobotę. Przejazd wagonem sypialnym, wyjazd około godz.21 lub 22-ej (tego już dokładnie nie pamiętam), w każdym bądź razie w Lądku mieliśmy być rano.
Jak przyszedł dzień wyjazdu, to od rana nerwówka, bieganina i sprawdzanie czy wszystko wzięte, dokumenty i bilety w torebce
, pieniądze poupychane dla bezpieczeństwa w różne miejsca (nie było wtedy ani osobistych kont bankowych, ani kart ani bankomatów), bagaże poustawiane przy drzwiach, narty przy bagażach i tylko zerkałam na zegarek czy już czas wychodzić.

Do pociągu wsiadaliśmy na Wschodniej, bo i luźniej i więcej czasu na swobodne rozlokowanie się - na Centralnej zawsze wsiada więcej osób i robi się niesamowity tłok.Jak tylko pociąg ruszył - synuś się rozebrał i wskoczył na górne łóżko pod kocyk, a ja siedziałam i czytałam aż dojechaliśmy do W-wy Centralnej.
Ludzi oczywiście co niemiara - ale nic to niedługo wszyscy się rozlokują i możemy sobie spokojnie kłaść się spać. Nagle do nasze
go przedziału pakują się dwie leciwe niewiasty i podnoszą raban, że to ich przedział i musimy się natychmiast wynosić, że bezprawnie zajęliśmy ich łóżka i jak tak można - one mają legalne bilety a my, to chyba jacyś oszuści i naciągacze, którym się wydaje, że sobie sypialnym za darmo pojedziemy. Nie jestem ani lękliwa ani małomówna - ale wtedy zapomniałam języka w gębie - kiedy szok minął, to wstałam i poszłam do konduktora, który miał swoją kanciapę niedaleko naszego przedziału, żeby sprawdził bilety (które zresztą były u niego, a odbierając ode mnie nie miał żadnych zastrzeżeń) i rozstrzygnął sprawę czyje bilety są ważne i dlaczego mamy te same numery łóżek. Chwilę oczywiście to trwało, bo jeszcze ludzie wchodzili i on przyjmował bilety, dopiero jak pociąg ruszył zajął się nami.
Co się okazało, to opiszę na drugie stronie -
czyli cdn.