poniedziałek, 25 stycznia 2010
MÓJ SYNEK...."ZDOBYWCA".
"BYĆ MOTYLEM, CHOĆ PRZEZ CHWILĘ...." - PRAGNIENIE A RZECZYWISTOŚĆ.
Historia, o której opowiem miała miejsce na początku lat osiemdziesiątych. Mój synek jedynaczek miał wówczas 10 lat, a ja już byłam samotną matką i po tragedii jaką przeżyłam, całkowicie skupiłam się na jedynej miłości jaka mi pozostała. Poświęcałam synowi dużo czasu - byliśmy gadułami i każdą wolną chwilę wykorzystywałam na rozmowy z nim o życiu, świecie i wszystkim tym co go interesowało. Musiałam być i ojcem i matką - to niełatwe zadanie ale jakoś sobie radziłam. Ponieważ syn był dzieckiem zdolnym, pochłaniającym wiedzę w wielu dziedzinach, starałam się aby uczestniczył w różnych zajęciach poza lekcyjnych. Nie wszystkie kółka zainteresowań wytrzymały próbę czasu - syn był indywidualistą i nie potrafił się podporządkować wymogom niektórych nauczycieli. Nawet w harcerstwie nie wytrzymał długo. Ale właśnie tam zasiane zostało ziarno marzeń, które z czasem urosło do tak silnych pragnień, że w efekcie stało się jego nieszczęściem.
Przedmiotem jego pragnień była "finka" - wszyscy starsi harcerze taką posiadali, a on nie miał, bo ja uważałam, że jest jeszcze za mały. Powtarzałam z uporem maniaka, że jak skończy 12 lat i nadal będzie harcerzem, to mu kupię i pozwolę z nią wyjeżdżać na obozy. Czekanie aż dwa lata, to dla mojego synka był niewyobrażalny szmat czasu. Przestał więc chodzić na zbiórki, ale marzenia o "fince" nie zaniechał. Kombinował, kombinował aż wykombinował i zrobił to o czym marzył.Synek "Zdobywca", taki mu potem dałam przydomek, zdobył pieniądze i to w bardzo prosty sposób. Wiedząc, gdzie trzymam gotówkę odłożoną na życie, wyciągnął jeden banknot 500,- i po drodze do szkoły, kupił sobie w kiosku składany scyzoryk . Mało tego - musiał jeszcze kupić coś dla kolegów, bo nie był samolubem, więc nakupował różnych kolorowych, przypinanych do odzieży znaczków (taka była wtedy moda) i słodyczy. Kiedy to wszystko przyniósł do świetlicy i zaczął rozdawać dzieciom, to pani jeszcze nie reagowała, ale jak zobaczyła, że to moje dziecko rozdaje innym pieniądze, to już interweniowała. Wszystko dzieciom pozabierała i zadzwoniła do mnie do pracy z zapytaniem czy ja dałam synowi tak dużą kwotę pieniędzy i czy wiem co on z nimi zrobił?
Zdenerwowałam się strasznie, bo oczywiście o niczym nie wiedziałam, no i natychmiast pojechałam do szkoły. Po drodze uspakajałam się i obmyślałam jaką mam zastosować karę. W pierwszym odruchu myślałam przetrzepię skórę, bo to pierwszy jego pomysł na wyniesienie z domu pieniędzy. Potem skupiając się na efekcie kary - poboli i przestanie, a co mam to mam - doszłam do wniosku, że należy uderzyć w jego honor i ambicję. W szkole po rozmowie z wychowawczynią i odebraniu od niej wszystkich zakupionych rzeczy, przyszliśmy do domu. Byłam bardzo spokojna, co strasznie zdziwiło mojego syna, że nie krzyczę i nie biję, a tego właśnie się spodziewał. Mówię mu więc spokojnie :"syneczku bardzo źle postąpiłeś, bez pytania wziąłeś pieniądze, a najgorsze w tym wszystkim to to, że kupiłeś rzecz zakazaną". A on na to:"bardzo chciałem mieć ten scyzoryk, bo inni chłopcy mają i na boisku grają w "pikutę" a ja nie mam". Mówię do niego: "no to się już nacieszyłeś, tyle twego - bo póki ja jestem twoją mamą, póty będę dbała o ciebie i twoje bezpieczeństwo i tylko dlatego, że ciebie kocham". Wybałuszył te swoje czarne oczy na mnie i mówi; "a co zabierzesz mi teraz ten scyzoryk?" A ja na to:" nie syneczku, wszystko co kupiłeś u pani X w kiosku, to teraz pójdziesz i jej oddasz. Przeprosisz , wyjaśnisz dlaczego oddajesz i przyniesiesz mi pieniążki z powrotem."
Wiem, że trafiłam w dziesiątkę - tego mój Zdobywca nie przewidział. Nie dość, że pozbywał się upragnionej rzeczy, to jeszcze musiał sam iść i sprawę do końca załatwić. To był dla niego straszny cios, szedł i wracał, oczy miał pełne łez i policzki czerwone ze wstydu, ale nie popuściłam. W końcu wyszłam z nim i idąc dwa metry za nim - patrzyłam jak stoi przy kiosku i coś szybko mówi a potem oddaje garść zakupionych rzeczy i bierze pieniądze. Za jakiś czas sama poszłam do naszej zaprzyjaźnionej kioskarki i wyjaśniłam o co w tym wszystkim chodzi. Oczywiście zrozumiała i podziwiała mnie za tak radykalne posunięcie. Do dzisiaj syn mój pamięta tamtą przygodę, no i nie zdarzyło się nigdy więcej aby bez pytania zabierał mi pieniądze. Teraz z perspektywy czasu uważam, że do wychowania dziecka nie potrzebne jest bicie, tylko mądre i konsekwentne postępowanie oraz dokuczliwa i natychmiastowa kara.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
niezłe posunięcie. I on pamięta i Ty! pozdrawiam serdecznie:)
OdpowiedzUsuńMądra z Ciebie kobieta.
OdpowiedzUsuńDzięki Elfko i Aszko za odwiedziny i miłe słowa, pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńPiękna historia. Chylę czoła przed Tobą! Nie sztuką jest dziecko nakarmić i ubrać w czyste ubrania. Trzeba potrafić nakarmić i ubrać w czystość jego duszę tak, by ukształtował się dobry człowiek.
OdpowiedzUsuńBuziaki Mądra Kobieto:)
Dzięki zacna niewiasto za kojące mą duszę słowa....Monisiu miło mi,że mnie odwiedzasz,bardzo się cieszę, że dzięki konkursowi poznałam tylu sympatycznych i mądrych ludzi - czuję się wśród was jak "ryba w wodzie".
OdpowiedzUsuńŚwięta prawda!
OdpowiedzUsuńChociaż ja o wiele częściej dostawałam w skórę, niż moje dzieci. Mój 20-letni już syn dostał 2 razy: kiedy (upomniany po raz trzeci) uparcie kręcił programatorem pralki, aby usłyszeć charakterystyczne terkotanie, no i od ojca za przeklinanie (także recydywa, pedagog szkolny nas wezwała). Od tego wypadku, czyli od 11 lat nigdy nie stosowaliśmy kar cielesnych wobec niego.
Powiedz sama jak to jest, że my matki musimy mieć więcej rozumu i trochę twardego serca, żeby osiągnąć dobre wyniki w wychowaniu - a nikt nas tego nie uczył. Nie chcę się wypowiadać na okoliczność dzisiejszego wychowywania - bo mnie to przeraża. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń